To tylko jedno życie

Przewodnik Katolicki 47/2014 Przewodnik Katolicki 47/2014

Bezdomni? Łatwo sobie wyobrazić: brudni, śmierdzący, żebrzący. Niedługo zima, więc znów zacznie się ich sezon. W każdych wiadomościach będą o nich mówić. A ich życie nie zmieni się ani o włos.

 

– Czasem myślę, że on może kogoś za ostro potraktował – mówi pani Maria.
– Idę do takiego delikwenta, żeby go uspokoić. Tłumaczę, że kierownik to nie Marylin Monroe, żeby się wciąż uśmiechał; że czasem musi powiedzieć prawdę. I w odpowiedzi słyszę: „Ale ja wiem! Przecież kierownik miał rację!”. Oni rozumieją tę ojcowską rękę.

– Bo my się uzupełniamy – dodaje pan Marian. – Ona jest dobra, a ja ich powstrzymuję, żeby jej dobroci nie wykorzystywali. I pokazuję, że jeśli zaczniemy jeden drugiego wykorzystywać, a nic w zamiast nie dawać, to będzie nie w porządku.

– A czasem, kiedy nie możemy sami dojść do porozumienia, idziemy do mojego męża – mówi pani Maria. – Krzysiu ma mądre spojrzenie na wiele rzeczy, potrafi doradzić. I wtedy już nie dyskutujemy między sobą, a on nas godzi. To taka rada nadzorcza nad nami.

Maria

Pani Maria po studiach chciała być siłaczką. Poszła na PGR-owską wieś, do najmniejszej szkoły, jaką znalazła. Było tam razem trzydzieścioro sześcioro dzieci w klasach łączonych, od pierwszej do czwartej. Uczyła wszystkiego. O piątej rano budziły ją dzieci, które z małą konewką przychodziły podlewać jabłonkę. Popołudniami przychodziły znów, na douczki. – Wszystkie wypchnęłam do kolejnych klas – mówi pani Maria. – Aż na dywanik mnie za to wezwali. Zapytałam ich, jak długo w takim razie chcą te dzieci w szkole trzymać? Nie każdy musi być Einsteinem, nie każdy musi iść na studia, bo kto by buty naprawiał? Ważne, żeby w każdym człowieku coś dobrego znaleźć.

Potem pani Maria wyszła za mąż, przeniosła się do Poznania i do szkoły, w której dzieci było prawie dwa tysiące. Tę pracę też lubiła. A później zmarła jej mama.

– Tato położył się do łóżka i też nie chciał żyć. Przecież 60 lat byli razem. Zostawiłam więc wszystko w Poznaniu i przyjechałam do Gniezna. Mąż został w Poznaniu, dojeżdżaliśmy do siebie. Zaczęłam szukać tu pracy i okazało się, że jestem za stara. Miałam wtedy 40 lat. Z dnia na dzień przestałam być poznańską nauczycielką z doświadczeniem i nagrodami dyrektora, a stałam się starą bezrobotną.

Wtedy zrobiłam coś, o czym nie powiedziałam ani mężowi, ani ojcu – wiedziałam, że mi na to nie pozwolą. Poszłam po zasiłek. Chciałam zobaczyć, jak to jest, w tej rzeczywistości, która dla wielu była normą. O szóstej rano stanęłam na końcu kolejki, na ulicy… Tak, to było upokorzenie. Aż mi się łzy potoczyły po twarzy. Może to teraz brzmi, jakbym była jakąś hrabianką. Ale teraz zdaję sobie sprawę, że musiałam doświadczyć, jak to jest, być bezrobotnym, przekonanym, że nikt mnie nie chce, że nie ma znaczenia wykształcenie, że inni traktują człowieka jak śmiecia… Kto powstrzyma od picia mężczyznę, który stracił pracę, który w swoim mniemaniu przestał być mężczyzną? Jak oni się mieli odnaleźć, kiedy ja – nauczycielka z Poznania, wykształcona, też się odnaleźć nie mogłam? Kiedy dzieje się tragedia, człowiek trafia gdzieś na bocznicę, nie ma już ani żadnej szansy, ani żadnej nadziei.

Tereska

– Tu są takie gnieźniaki zatwardziałe, których nie można nigdzie odesłać. Zaczynają pić, jak tylko przestają widzieć wieże katedry – opowiada pani Maria. – Zresztą wysyłanie ich gdziekolwiek nie ma sensu, bo za parę dni i tak staną u nas na progu.

Dworcowa Tereska chodziła zawsze z wózkiem na dwóch kółkach i sypiała pod dworcowymi kasami. Lekko upośledzona, miała partnera, który ją bił i przypalał papierosami. Nie umieli bez siebie żyć. Siadywali na murku przy Warszawskiej. Pani Maria wynosiła im czasem zupę w słoiku. Widziała czerwone, przekrwione oczy pobitej Tereski, ale zanim zdążyła wezwać pomoc, oni uciekali. Potem Tereska przychodziła do „Przystani” i znów uciekała, dworcowe życie ciągnęło. W końcu odesłano ją do DPS-u, daleko, żeby miała szansę zapuścić korzenie. W same święta Bożego Narodzenia zniknęła. W śniegu, przez lasy, wróciła pieszo do Gniezna i w sylwestra zmarznięta na kość stanęła pod drzwiami „Przystani”. – Została u nas jeszcze trzy lata, ale miała już takie zmiany psychiczne i demencyjne, że dłużej mieszkać tu nie mogła – mówi pani Maria. – Trzeba ją było odesłać w miejsce, które będzie bezpieczne i daleko od środowiska, które ją wykorzystywało. Na szczęście pomogły siostry szarytki, które znała i którym ufała.

Dziś dworcowa Tereska mieszka w klasztorze u sióstr w Chełmnie, w pokoju z własnym telewizorem. – Żyje jak księżniczka, choć powinna skończyć gdzieś na ławce – mówi pani Maria. – Komuś się może wydawać, że to tylko jedna Tereska, a przecież ta jedna Tereska to jest całe życie. Zresztą ten jej pan też przestał pić, wyjechał do siebie, na Mazury. Czasem przyjeżdża sprawdzić, czy u Tereski wszystko w porządku.

W „Przystani” mieszkają tylko mężczyźni. Kilka lat próbowano otworzyć dom również dla kobiet, ale szybko się okazało, że to był błąd. – Jak kobiety były, to mi chłopy brzuchy wciągały, miłości się zawiązywały, z których i tak nic nie było – mówi pan Marian. – Jak jedno w domu pije, to jest źle. Ale jak już dwoje pije, to z tego musi być jakaś tragedia.

– To sami panowie poprosili, żeby pań w domu nie było – dodaje pani Maria. – Oni się angażują, a panie uzależniają się ciężej, trudniej z tego wychodzą, muszą mieć oddzielną terapię.

Jowita mieszkała kiedyś na Kawiarach. Ktoś wyciągnął ją z domu, uciekła, znów zaczęła pić. Nie żyje. – To dla mnie bardzo smutne, ale zawsze trzeba pamiętać o tym, co było dobre – mówi pani Maria. – To, co dobre, nie ginie w wieczności. A Jowitę mam na zdjęciu, jak na Mszy św. czytała Pismo Święte, ubrana w piękny kostiumik. Pan Bóg o tym wie i nie zapomni.

Arek

Arek maluje. Dla siebie, dla mieszkańców domu, dla przedszkolaków, czasem na prezenty. Trochę koni. Najwięcej jednak jest bajek – wielkich płócien pełnych księżniczek i jelonków. – Jak on to dokładnie robi, pieczołowicie cyzeluje każdą kroplę wody – zachwyca się pani Maria.

Arek często ucieka. Kiedy jest większe zgromadzenie, on znika – wstydzi się, nie chce, by zwracano na niego uwagę. Ma blizny na twarzy, to pamiątki po poparzeniu. Brakuje mu też kilku palców u rąk. Jest głęboko uzależniony. Ucieka i pije. Potem ktoś przynosi go do „Przystani”, Arek trafia na detoks i znów zaczyna odżywać. I znów maluje. Pani Maria wprawdzie przygotowała mu sztalugi, ale on woli po swojemu. Siada w kącie i wymyśla kolejne obrazy, tylko jedzenie trzeba mu do tego kąta donosić. Kiedy maluje, nie pije. Kiedyś jego obrazy były całe czarne. W oczach koni widać było złość. Teraz Arek jest już spokojniejszy. Jego obrazy są słodkie, pastelowe, pełne bohaterów dziecięcej wyobraźni.

Pani Maria mówi, że kocha te obrazy i trudno jest się jej z nimi rozstać.

Przyjechał kiedyś do „Przystani” jeden Polak, który pracuje jako streetworker w Nowym Jorku, z bezdomnymi Polakami, żyjącymi na ulicach, bez ubezpieczeń i jakichkolwiek świadczeń. Teraz planuje kupić tam stary kościół, żeby w nim zrobić dla nich schronisko. Ale kiedy był w Gnieźnie, zachwycił się obrazami Arka i kupił od niego aż trzy. To był wielki sukces. Chociaż tak naprawdę nie chodzi tu o pieniądze. Jeśli obrazy Arka są sprzedawane, to zwykle po kosztach. Ważniejsza jest satysfakcja, że robi się coś pożytecznego, że inni doceniają. Że życie nie jest bez sensu.

Stowarzyszenie „Dom” założyli sami bezdomni. Sami wybudowali miejsca, które nazwali „Pomocną Przystanią”. I zadziwiają – siebie samych, władze, księży i wszystkich, którzy ich spotykają

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| BEZDOMNI

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...