Kard. Sapieha miał rękę do wyświęcania ludzi wielkich. Na honorowej liście znajdziemy m.in. św. Jana Pawła II, kard. Franciszka Macharskiego i ks. Waldemara Bukowińskiego.
Urodził się w 1904 r. w Berdyczowie. Po I wojnie światowej jego rodzina przeniosła się do Krakowa i tam ukończył na Uniwersytecie Jagiellońskim prawo, a potem teologię. W 1931 r. przyjął święcenia i wysłano go do pracy duszpasterskiej wśród górali: najpierw w Rabce, a potem w Suchej Beskidzkiej. W 1936 r. przeniesiono go do diecezji łuckiej, gdzie wykładał w seminarium duchownym i dał się poznać jako świetny organizator. Cały czas także katechizował w szkole.
Wojenna zawierucha
Kiedy w 1939 r. wkraczały na tamte tereny wojska sowieckie, biskup miejsca Adolf Szelążek mianował ks. Bukowińskiego proboszczem katedry – był to przejaw wielkiego zaufania do roztropności mianowanego, ale też dla jego znajomości rosyjskiego. Niestety, nie uratowała ona ks. Waldemara przed aresztowaniem – w 1940 r. trafił do więzienia NKWD. Skazano go na osiem lat łagrów, ale zbliżający się szybko front sprawił, że ostatecznie dostał wyrok śmierci – sowieci „czyścili” więzienie, rozstrzeliwując wszystkich więźniów.
Ks. Bukowiński ocalał cudem – kula nawet go nie drasnęła. Leżąc na podłodze wśród konających i u stóp rozstrzeliwanych, udzielał im rozgrzeszenia. Kiedy Niemcy zdobyli Łuck, wrócił do pracy w katedrze. Na Wołyniu rozpoczęła się wtedy eksterminacja Żydów i rzeź Polaków. Ks. Bukowiński wspierał duchowo, ukrywał prześladowanych, dożywiał konających z głodu więźniów (większość z nich stanowili Sowieci, a więc przedstawiciele jego niedawnych prześladowców), pomagał rodzinom ofiar czystek.
Wojska radzieckie wróciły w 1944 r. Kilka miesięcy później ks. Waldemar został aresztowany wraz z całą kapitułą tamtejszej diecezji. Otrzymał wyrok dziesięciu lat łagrów i wywieziono go do Kazachstanu. Praca ponad siły i fatalne warunki spowodowały trwały ubytek zdrowia, mimo to nadal duszpasterzował, a jeśli miał konieczną odrobinę chleba i wino ze sfermentowanych rodzynek, odprawiał Mszę, choć było to surowo zabronione.
Wierność Bogu
Zwykle działo się to na ranem i w samotności. Wyciągał spod łóżka deskę, którą kładł na sobie, przykrywał ją kawałkiem białego płótna i przygotowywał dary. Mszę recytował z pamięci, zamiast czytań odprawiał rozmyślanie nad wybranym fragmentem Pisma, potem konsekrował. Te Msze, mimo że wymagały zarwania nocy, dawały mu siły do trwania przy Bogu i głoszenia Go wśród więźniów. Zdarzało mu się nawet prowadzić nielegalne rekolekcje, a na co dzień służył spowiedzią w szpitalu, rozmową, materialnym wsparciem.
Z łagru zwolniono go pół roku przed zakończeniem wyroku, w 1955 r. Oficjalnie za dobre sprawowanie, ale z pewnością wpływ miała na to też odwilż polityczna po śmierci Stalina. Nie mógł wrócić na Ukrainę, gdyż nadal był zesłańcem. Musiał regularnie meldować się u władz i podjąć pracę we wskazanym zakładzie pracy. Sugerowano mu powrót z repatriantami do Polski, ale wybrał radzieckie obywatelstwo, by móc służyć wiernym.
Wywiezieni do nieprzyjaznego kraju Polacy zostali odcięci od możliwości kultywowania wiary. Jedynymi łącznikami z liturgią stały się przemycone w tobołkach modlitewniki i różańce. Nie było księży, miejsc kultu, jedyną przestrzenią sakralną, którą tolerowały władze, były cmentarze, a namiastką Mszy – pogrzeby.
Ks. Bukowiński wiedział o tym. Udał się na najbliższy cmentarz i dołączył do odbywającego się katolickiego pochówku. Był ubrany w znoszone ubranie, wyniszczony więzieniem, ale kiedy zaczął prowadzić modlitwy, owce błyskawicznie rozpoznały głos pasterza – wierni od razu domyślili się, kim jest, i przylgnęli do niego. Wiele lat później ks. Bukowiński napisze, że życie w Kazachstanie jest „nienormalne i wyczerpujące swą nienormalnością”. Jego kapłaństwo, dające im dostęp do sakramentów, było dla zesłańców przepustką do choć odrobiny normalnego świata.
Zaczął przygotowywać do chrztu i chrzcić, katechumenów miał w przeróżnym wieku, gdyż zesłania na tamten teren zaczęły się już w latach 30. XX w. Udzielał ślubów, katechizował, spowiadał, a przede wszystkim sprawował Eucharystię. Jego wiernymi byli zarówno Polacy, jak i Niemcy, przychodzili też grekokatoliccy Ukraińcy. Udało się zamienić jeden z domów na półlegalną kaplicę. Po trzech latach, kiedy władze zorientowały się, że działalność ks. Bukowińskiego nabiera rozpędu i kiedy znów zaostrzył się antyreligijny kurs partii, aresztowano go.
Proces i wyrok
Proces odbywał się publicznie, podsądny zrezygnował z adwokata, bronił się sam. Przygotowana przez niego mowa obrończa wywarła olbrzymie wrażenie nie tylko na słuchających go wiernych, ale też na sędziach. W pewnym momencie przestali notować, po prostu siedzieli i słuchali. Jezus zapowiedział swoim apostołom, że kiedy będą stawali przed sądem, nikt nie będzie w stanie oprzeć się ich wymowie, i z pewnością moc słów ks. Bukowińskiego miała swoje źródło w Duchu. Jednak Duch miał dobre zaplecze w naturze – kapłan świetnie znał wschodnią duszę, wiedział, jak ją poruszyć. I udało mu się to nawet z jego sędziami – zwykle zasądzany na takich rozprawach wyrok siedmiu lat w jego przypadku zmniejszony został do trzech. Potem żartował, że ta mowa była trochę za dobra, bo inni kapłani mogą się pochwalić siedemnastoma latami odsiadki, a on ma na koncie tylko nieco ponad trzynaście.
Nie zmarnował żadnej chwili z tego czasu. To w łagrach powstała jego Historia Polski, która krążyła potem w ręcznych odpisach. Wielką poczytnością cieszyły się także jego listy oraz autobiograficzna opowieść o pobycie w łagrach.
Po odbyciu wyroku został zatrudniony jako nocny stróż. Równocześnie rozpoczął pracę duszpasterską, tym razem w konspiracji, jednak nie nazywał „swojego” Kościoła konspiracyjnym tylko domowym – spotkania i liturgie odbywały się u prywatnych osób. Przyjeżdżał tylko tam, gdzie go wcześniej zaproszono. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowiła jego obecność i działalność, nie chciał nikogo zmuszać do brania na siebie tego ciężaru. W warunkach ciągłego zagrożenia – wokół domu były rozstawione czujki mające ostrzegać w razie niebezpieczeństwa – ks. Bukowiński prowadził katechezę, sprawował sakramenty. Zwykle pracę w danym miejscu kończył chrztem. Było to duże wydarzenie, które musiało przyciągać uwagę władz, więc najbezpieczniej było po nim opuścić dany teren.
Służby bezpieczeństwa nie dały mu spokoju. Sugerowano, że został w ZSRR, bo tu dostaje więcej niż zarobiłby w Polsce. Rozpuszczano fałszywe pogłoski o absurdalnych kwotach, jakich żąda za sakramenty, przesłuchiwano.
Człowiek szczęśliwy
Po wojnie kilkakrotnie był w Polsce, m.in. leczył się tutaj, ale też wracając, zabierał ze sobą egzemplarze Biblii i innych wydawnictw katolickich. Choć pracował głównie w Karagandzie, był również misjonarzem. W odległych wioskach zesłańców był witany ze łzami. Ludzie żyli w nich w poczuciu całkowitego opuszczenia, a jego obecność była znakiem, że ktoś o nich pamięta.
Zmarł w 1974 r., w grudniu, do końca będąc aktywnym duszpasterzem, chociaż dawała mu się we znaki cukrzyca. Na pogrzeb, pomimo znacznego mrozu, przybyły tysiące ludzi i kapłani różnych wyznań. Dziesięć lat później dokonano ekshumacji ciała i przeniesiono je w pobliże kościoła pw. św. Józefa. Na jasnym nagrobku umieszczono napis w trzech językach: polskim, niemieckim i rosyjskim.
W tym samym czasie intensywnie zaowocowała jego praca. Tamtejszy Kościół zaczął obfitować w powołania, co wraz ze zbliżającą się pieriestrojką i późniejszym upadkiem komunizmu pozwoliło Kościołowi odrodzić się tam z dużą siłą.
Wierni zapamiętali go jako radosnego, ciepłego, otwartego na ludzi, surowego, ale sprawiedliwego. Na zdjęciach widać lekko uśmiechniętego człowieka o oczach pełnych światła. Kiedy pomyśli się o piekle, przez które przeszedł, i ciężarze pracy, którą wykonał, z całą mocą uderza w tej twarzy jedno – widać, że jest szczęśliwy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.