W sowieckich łagrach i więzieniach spędził 13 lat, 5 miesięcy i 10 dni. Mówił o Bogu i czynił dobro. Żył bardzo skromnie, nie miał swojego mieszkania. To ks. Władysław Bukowiński, beatyfikowany 11 września 2016 r. w Karagandzie.
Z Anną Krantowską – świadkiem życia bł. ks. Władysława Bukowińskiego – rozmawia reżyser filmu „Człowiek Boga” Krzysztof Tadej
Krzysztof Tadej: – W 1995 r. przyjechała Pani na stałe do Polski z Kazachstanu. Pierwsze lata pobytu były dla Pani bardzo trudne.
Anna Krantowska: – Problemów nie brakowało. Również zdrowotnych. Zachorowałam na sepsę i leżałam w szpitalu w Białymstoku. Mój stan był bardzo poważny. Schudłam aż 19 kg. Modliłam się o zdrowie za wstawiennictwem ks. Bukowińskiego. Poznałam tego świętego kapłana w Karagandzie, jeszcze w czasach Związku Radzieckiego. Po 5 tygodniach odzyskałam siły, stanęłam na nogi i prowadzę normalne życie.
– Księdza Bukowińskiego można nazwać patronem ludzi, którzy doświadczają cierpienia; tych, których spotykają niezwykle trudne sytuacje w życiu. Działał w czasach, gdy w Związku Radzieckim nie można było swobodnie wyznawać swojej wiary.
– Nie wolno było mówić o Bogu, a nawet o Nim myśleć! Przekonał się o tym mój brat. Gdy miał 12 lat, nauczycielka w klasie zapytała, czy ktoś wierzy w Boga. Tylko on podniósł rękę. Nauczycielka wezwała wówczas mamę i powiedziała, że zostaną jej odebrane dzieci. Mama płakała i błagała, by o tym, co się stało, nauczycielka nie doniosła dyrektorowi. Przekonywała, że porozmawia z synem. Na koniec nauczycielka powiedziała, że ten jeden raz wybaczy, ale jeśli brat powie komuś, że wierzy, to zostanie razem ze mną zabrany do domu dziecka.
– Pani rodzina już wcześniej boleśnie odczuła, czym grozi wyznawanie wiary w ZSRR.
– Przed laty, w 1936 r., moich dziadków i mamę wywieziono na teren obecnego Kazachstanu. Dziadkowi, który miał wówczas 40 lat, udało się schować modlitewnik. Wywiezienie tej małej książeczki z najważniejszymi modlitwami było, oczywiście, surowo zakazane. I tutaj, na tej – jak się określa – nieludzkiej ziemi, moi dziadkowie korzystali z modlitewnika. Ale do pokoju dziadka na modlitwy przychodzili też inni Polacy, po kilka osób. Po jakimś czasie jedna z nich doniosła. Następnego dnia pojawiły się władze i od razu rzucono się na miejsce, gdzie był ukryty modlitewnik. Oznajmiono, że to dowód, iż odbywały się modlitwy. Trzy dni później dziadek został rozstrzelany...
– W następnych latach Pani mama narażała się, pomagając ks. Władysławowi Bukowińskiemu – legendarnemu kapłanowi, który potajemnie odprawiał Msze św.
– Robił to w ukryciu, w nocy. Ksiądz Bukowiński jeździł od domu do domu. Przyjeżdżał na 2-3 dni. Na początku trochę odpoczywał, później spowiadał, nauczał, a w nocy, przy zamkniętych i szczelnie zasłoniętych oknach, odprawiał Mszę św. To samo robił następnego dnia. Potem szybko wyjeżdżał, żeby nie zostać aresztowany. Ludzie przychodzili pojedynczo, żeby nikt się nie zorientował. O różnych porach. I tak samo opuszczali dom czy mieszkanie, w którym był ks. Bukowiński.
Moja mama, Maria Rudnicka, pomagała ks. Władysławowi. Jak miał gdzieś jechać, to wcześniej przewoziła tam przedmioty liturgiczne. Chodziło o to, żeby ks. Bukowiński nie miał nic przy sobie. Był przecież obserwowany, śledzony. Gdyby zatrzymano go np. z kielichem mszalnym, to trafiłby znowu do więzienia lub łagru.
– Co groziło Pani mamie?
– Mogli ją wsadzić na tydzień lub miesiąc do więzienia. Mogli nałożyć karę finansową. Mogli też – i to byłoby najgorsze – odebrać jej dzieci.
– Jak zapamiętała Pani ks. Bukowińskiego?
– Był optymistycznie nastawiony do życia. Uśmiechnięty, wesoły. Gdy uczestniczyłam z innymi dziećmi we Mszach św., które odprawiał, to widziałam, że wszyscy są szczęśliwi. Przy nim zapominało się o problemach. Takie dobre osoby zapamiętuje się na zawsze, do końca życia.
– Co go jeszcze wyróżniało?
– Skromność i ubóstwo. Nie miał swojego domu. Mieszkał tam, gdzie odprawiał Msze św. Do ludzi przyjeżdżał z dwiema małymi walizkami. W jednej były szaty do Mszy św., a w drugiej koszule, spodnie, bielizna. Nie miał nic więcej.
To był człowiek, który żył dla innych. Pomagał tym, którym należało pomóc. Pamiętam, jak po Mszy św. rozkładał na stole pieniądze i wkładał je do kopert. Do niektórych wkładał więcej – te były przeznaczone dla najbiedniejszych rodzin.
Poza tym bardzo dobrze znał swoich wiernych, ich problemy. A jeśli przyjeżdżał ktoś nowy, to długo z nim rozmawiał. Kiedy przyjeżdżała po raz pierwszy jakaś rodzina, to wiedzieliśmy, że ks. Bukowiński poświęci jej przynajmniej godzinę, a dopiero potem zacznie spowiadać.
To był ksiądz z prawdziwego zdarzenia. Mówiliśmy, że to człowiek od Boga. Gdy był bardzo chory, nie pokazywał tego i dalej przyjmował ludzi. A ciężko chorował na nerki, miał też cukrzycę. Ledwo chodził i oddychał, a pomimo tego do końca prowadził ludzi do Boga.
– Ksiądz Bukowiński przygotowywał Panią do bierzmowania. Był wymagający?
– Nigdy nie krzyczał, ale – muszę powiedzieć – był wymagający. Kiedy przyjechał do naszego domu przed bierzmowaniem, to zebrało się dziewięcioro dzieci. I codziennie, przez siedem dni, przygotowywał nas do przyjęcia sakramentu. Mówił o Biblii, tłumaczył prawdy wiary. Było jak w szkole. Godzina nauki, potem trochę przerwy i znowu nauka. Cały tydzień! Oczywiście to były czasy, gdy nie mieliśmy Pisma Świętego, polskich książek. Ksiądz Bukowiński cierpliwie nam wszystko tłumaczył, a potem zrobił egzamin. Na ulgowe traktowanie nie można było liczyć.
Ale ten czas wspominam bardzo dobrze. Zapamiętałam, że był bardzo ciepły, wrażliwy. Wiedział, że my – polskie dzieci – tego potrzebujemy. W porównaniu z innymi przecież tak wiele wycierpieliśmy.
– Polskie dzieci były inaczej traktowane np. w szkole?
– Nie tylko dzieci. Całe rodziny były inaczej traktowane. Nawet te znajdujące się w bardzo trudnej sytuacji. Kiedy zmarł mój tata, a potem babcia, moja mama znalazła się w dramatycznym położeniu. Miała nas, dwójkę malutkich dzieci. Nie mogła znaleźć miejsca w przedszkolu, bo wiedziano, że jesteśmy polską rodziną – dawnymi zesłańcami. Dlatego mama brała mnie i brata za rękę i chodziła z nami do ludzi, którym gotowała, prasowała i sprzątała. Tak było prawie przez dwa lata, dopóki brat nie poszedł do szkoły.
– Ksiądz Władysław Bukowiński zmarł w 1974 r. Pamięta Pani jego pogrzeb?
– Pamiętam poczucie ogromnej pustki, gdy zmarł. Ludzie płakali, rozpaczali. Mieli świadomość odejścia świętego człowieka. Wielu mówiło, że zmarł za wcześnie, że mógł jeszcze być z nami.
Odczuwało się, jak ważną postacią był dla Polaków. Potrzebowaliśmy modlitwy, wiary i kapłana. Ludzie, oczywiście, wierzyli w Boga i modlili się, nawet gdy nie było księdza. Ksiądz Bukowiński jednak spowodował, że Polacy nie czuli się tak bardzo samotni i pokrzywdzeni. Wielu odnalazło Boga. Naprowadzał na drogę, na której wyrastały skrzydła. Ludzie z optymizmem szli dalej przez życie, zachowując wiarę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.