Odsuwamy się na ich widok, bo są na ogół brudni, nieogoleni. Niemyci, mają drażniący zapach. Często po alkoholu. Trudni w kontaktach. Mimo religijnego nakazu miłosierdzia niechętnie widzielibyśmy ich w naszych domach przy wigilijnym stole. Niedziela, 18 października 2009
Szare życiorysy
Tomek jest ledwie po pięćdziesiątce. Skończył technikum górnicze i dwa lata pracował w kopalni Wałbrzych. Ale wówczas bardziej niż praca smakował mu alkohol. Powoli wpadał w uzależnienie. Teraz jest nałogowym alkoholikiem. Do tej pory pił niemal wszystko, co zawiera alkohol. Od blisko ćwierć wieku jest warszawskim bezdomnym. Mieszkał zarówno na działkach, jak i w śmietnikach. Dziś z dumą podkreśla, że czuje się warszawiakiem. Jest schludnie ubrany. Czysty. Zarabia kilkanaście złotych dziennie, sprzątając parkingi. Gdzieś w Polsce żyje jego żona, dwoje dzieci i pięcioletnia wnuczka. Od jakiegoś czasu ma z nimi kontakt. W zeszłym roku był pierwszy raz na pielgrzymce bezdomnych na Jasną Górę.
Tadeusz, gdyby szanował rodzinę, obchodziłby hucznie półwiecze. Ale to, co zapowiadało się dobrze, skończyło się źle. Po zawodówce szybko awansował i otrzymał bardzo dobrą pracę w FSO. Testował na fabrycznym torze nowe samochody. Zakupione – odprowadzał do klientów. Tam zawsze był obiad, butelka wódki, czasem dwie, i szybko uzależnił się, już nie było dnia bez alkoholu. I tak przez kilka lat. W końcu został wyrzucony z tej „dobrej” pracy. Później kolejnej. Mieszkał w różnych miejscach. Od hotelu robotniczego po śmietniki. Jego domem jest klatka schodowa, a łóżkiem – szary karton. Kąpie się w kościelnej łaźni dla bezdomnych. Cały tydzień ma pracowity. Utrzymuje się ze sprzedaży znalezionych puszek po piwie. Na jasnogórskiej pielgrzymce był cztery razy.
Życiorysy Tomka i Tadeusza są szare jak ich twarze. Czas, który im upłynął, do niedawna układał się w dzień przed piciem i w dzień po piciu. Dziś, jak podkreślają, dzięki duszpasterstwu bezdomnych wiele się zmieniło. Przede wszystkim odzyskują godność.
Bezdomny menadżer
Życiorys Ryszarda jest inny. Z dokładnością niemal godziny jest w stanie opowiedzieć trzydzieści lat swego życia przed wypadkiem i jeden dzień życia po wypadku, który trwa już piętnaście lat. Był menadżerem w jednej z krakowskich firm. Wiódł szczęśliwe rodzinne życie. Mieli trójkę kilkuletnich dzieci. Grono znajomych. Tylko czasem żona napominała go, żeby nie wracał samochodem, kiedy wypije z klientami. Ale on bagatelizował to.
Powiadał: „Jedno piwko nie zaszkodzi”. Pewnego wieczoru wracał z żoną i dziećmi z działki. Jechał, ile silnik wyciągnie. Chciał się dobrze wyspać, bo następnego dnia miał negocjować atrakcyjny kontrakt. Przysnął za kierownicą po „jednym piwie” i nocnym „grillowaniu”. Obudził się w szpitalu. Po jakimś czasie dowiedział się, że spał przez kilka miesięcy. Rodzaj uszkodzeń powypadkowych zdecydował, że sąd uznał niezdolność Ryszarda do ponoszenia odpowiedzialności za swój czyn. Bardziej widziano go w szpitalu psychiatrycznym niż w więzieniu.
Rodzina zerwała z nim kontakt. Dopiero po roku od wypadku dowiedział się, gdzie jest grób żony i dzieci. Zawarł pakt z diabłem, jak powiada, i dwukrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Jednak – podkreśla – Pan Bóg był silniejszy, nawrócił go do Kościoła. I od roku Ryszard, choć bezdomny, działa w ruchu antyalkoholowym. Mieszka, gdzie się da. W lesie, w nadwiślańskich szałasach. Żyje z dworcowej żebraniny. Uważa, że stan, w jakim się znajduje, jest pokutą za zabicie żony i dzieci. Czas jej zakończenia pozostawia w rękach Boga.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.