Choć początek wojny wyglądał tu inaczej, niż uczono nas w szkołach, nie ma powodu, aby zapominać o niemieckich represjach lub nie doceniać bohaterstwa tych, którzy samotnie bronili Katowic przed Wehrmachtem. Tygodnik Powszechny, 27 września 2009
Przez długie powojenne dekady rocznicę wrześniową czczono na Górnym Śląsku z namaszczeniem. Niby wszędzie w kraju było podobnie, ale tu wywieszano najwięcej flag. Nawet w tym roku niektóre ulice udekorowano tak, że można by sądzić, iż świętujemy wiktorię, a nie klęskę. I znów harcerze zapraszali pod wieżę spadochronową. Szkopuł w tym, że pierwsze dni września 1939 r. wyglądały trochę inaczej, niż uczono nas w szkołach.
Jeszcze parę lat temu można było tu i ówdzie przeczytać, że obrona Katowic była wielkim wydarzeniem militarnym, niemającym – pomijając Warszawę – precedensu w kraju; w wyobraźni Polaków utrwaliła się pamięć o krwawej bitwie, stoczonej przez harcerzy z regularną armią. To prawda, na przełomie sierpnia i września dochodziło do licznych starć, lecz przeciwnikiem Ochotniczych Oddziałów Powstańczych były dobrze uzbrojone grupy dywersantów z Freikorpsu. Walki rzeczywiście były krwawe, skoro Polakom udało się zabić niemal 200 napastników. Ale nadciągająca z południa 239. Dywizja Piechoty Wehrmachtu gen. Ferdinanda Neulinga, złożona z niemieckich Górnoślązaków, wkroczyła do Katowic, ponosząc minimalne straty. Nie zatrzymała jej, bo zatrzymać nie mogła, ani wieża spadochronowa w parku Kościuszki, ani kilka innych punktów oporu.
Legenda lekiem na traumę
4 września po południu niemieccy żołnierze mogli rozłożyć się na katowickim Rynku i wyjąć aparaty fotograficzne, by zarejestrować tłumy mniejszości niemieckiej wiwatujące na ich cześć. Właśnie to radosne powitanie Wehrmachtu, stanowiące dla następnych pokoleń kłopotliwe dziedzictwo, zagłuszano głośnymi obchodami rocznicy. Podtrzymywano też mit wieży spadochronowej, choć akurat to nie komuniści go stworzyli.
Legenda o wielogodzinnej walce kilkunastoletnich chłopców i dziewcząt z amią niemiecką, ostrzeliwanych z krążących nad wieżą samolotów, zrodziła się w reakcji na traumę klęski i represje, jakie spadły na działaczy polskich i ich rodziny. Jan Józef Szczepański – przed wojną mieszkający na Górnym Śląsku, a jako żołnierz przed wybuchem wojny stacjonujący w Bielsku – pytany w latach 90. o tamte wydarzenia twierdził, że fama o bohaterskich obrońcach Katowic mogła do niego dotrzeć jeszcze w czasie okupacji. A na pewno tuż po jej zakończeniu, bo książka „Wieża spadochronowa” Kazimierza Gołby (związanego ze środowiskami katolickimi) wtedy się ukazała. Czytana i interpretowana była jak fabularyzowany dokument.
Nigdy nie udało się ustalić nazwisk obrońców wieży. Nawet nie udało się dowieść, że w parku Kościuszki w tym czasie byli harcerze. Próby ściślejszego ustalania faktów kończyły się zarzutami o podważanie „polskiego charakteru Katowic”.
Boleśnie przekonał się o tym historyk Andrzej Szefer, który jako pierwszy odważył się sięgnąć także do archiwów niemieckich. W latach 70. dotarł do materiałów gen. Georga Brandta, odpowiedzialnego za zajęcie polskiego Śląska i nawet udało mu się ich fragmenty opublikować. Ówczesnego dyrektora Biblioteki Śląskiej spotkała surowa krytyka i środowiskowy ostracyzm.
Spór o obronę Katowic
Ale sprawa wieży spadochronowej nie dawała spokoju publicystom i historykom. Dość niespodziewanie wypłynęła jesienią 1982 r., gdy telewizja wyemitowała program „Cień wieży spadochronowej”. Oburzył on m.in. Wilhelma Szewczyka, pisarza, z którego głosem nie tylko wtedy bardzo się liczono. Telewizja – notował Szewczyk – „tym razem wystąpiła w roli aroganta i szkodnika. (...) Tylko całkowity ignorant w zakresie wojennych dziejów Śląska może zadawać pytanie głupiego Jaśka: czy rzeczywiście zaistniała ta obrona Katowic, czy też nie, czy harcerze bronili wieży spadochronowej, czy też jest to bujda wymyślona przez krakowianina Kazimierza Gołbę i rybniczanina Szewczyka?”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.