Marzy mi się, by wierni w kościołach śpiewali tak, że przechodzień, słuchający przez uchylone drzwi dobywających się pieśni, zapragnął przekroczyć próg świątyni. Bym mógł w kościele, wraz z innymi wiernymi, śpiewać Bogu pełnym głosem. RUaH 22/2002
Piękno i siła korzeni
Co zatem można zrobić, by nie tylko teoretyzować i mówić, jak bardzo jest źle? Koncentrując się tylko na muzyce, choć ważne jest przecież i wnętrze świątyni, światło, wystrój plastyczny, charakter homilii - na pewno konieczna jest lepsza edukacja muzyczna w szkołach, a przede wszystkim w seminariach. To jednak, jak wiadomo, nie zmieni się tak szybko... Potrzebne jest również pogłębianie świadomości i kształ-towanie na nowo pewnej wrażliwości muzycznej. Musimy przede wszystkim docenić naszą tradycję: polską i chrześcijańską. Wolimy egzotykę - rytmy afrykańskie czy monotonne brzmienia hinduskie, możemy zauważyć, że w Afryce czy Ameryce Południowej wprowadza się lokalne tradycje do liturgii, ale przecież z tego samego powodu my powinniśmy trwać przy swoich, a ich bogactwo jest ogromne. Nawet jeśli wiele pieśni się zestarzało, to przecież zasób nagranych polskich ludowych pieśni religijnych przekracza 20 tysięcy! Samych kolęd i pastorałek było około 2 tysiące. Posłuchajmy, jak te pieśni śpiewa Bractwo Ubogich, jak brzmią kolędy na płycie Kapeli Brodów, czy nawet Muzykantów. Wiele śpiewów odrzuciliśmy zbyt pochopnie, a mają w sobie ogromną moc, są piękną modlitwą. W globalizującym się świecie to one mogą stanowić o naszej tożsamości, tak jak tańce irlandzkie, rytmy andyjskie, hinduskie mantry dla ich tradycyjnych wykonawców. Zakopaliśmy ogromny skarb, który trzeba na nowo wydobyć i oczyścić, by rozbłysnął takim światłem, które będzie przyciągało nawet młodych, wychowanych na rocku, rapie czy techno. Czy jest to możliwe? - widziałem, jak studenci owacyjnie przyjmowali koncerty muzyki dawnej... - na pewno tak, ale nie jest proste, wymaga wiele czasu i talentu. Na podjęcie czeka ogromna tradycja śpiewu chorałowego, którego, wg Marcina Bornusa-Szczycińskiego, powinniśmy uczyć już dzieci. Prowadzone od ponad 10 lat roraty w kościele poznańskich dominikanów dowodzą, że mądrze wprowadzony śpiew łaciński doskonale spełnia swoją funkcję nawet na początku XXI wieku. Jestem przekonany, że tylko tradycja, sensownie uaktualniona, może nas uchronić przed banalizacją tego, co ważne. Dopiero na jej bazie, gruntownie ją poznając, można tworzyć nową muzykę liturgiczną.
Muzyka sakralna a estrada chrześcijańska
Musimy zrozumieć różnicę, jaka dzieli muzykę sakralną od muzyki estradowej: funkcja tej pierwszej jest służebna wobec obrzędu, z estrady można ewangelizować, można się na niej modlić, mówić o Chrystusie, ale nie dokonuje się tam uobecnienie Ofiary. Estradowa muzyka chrześcijańska (CCM) nie nadaje się do liturgii, jej znaczenie jest zupełnie inne. W jej nurcie jest wiele interesujących zjawisk. Często słucham wielu jej wykonawców i wyobrażam sobie, że w wyjątkowej, odświętnej sytuacji muzyk czy zespół estradowy może uświetnić liturgię, ale w sytuacji wyjątkowej (np. przyjazd papieża, spotkania na Lednicy itp.). Nie jestem wrogiem nowoczesnych instrumentów, które wykorzystuje się podczas pielgrzymek, spotkań modlitewnych (piękny śpiew Wspólnoty Miłości Ukrzyżowanej, niezapomniana celebracja Wigilii Paschalnej na Kopiej Górce w Krościenku), ale liturgia doskonale się bez nich obchodzi, a jeśli je wprowadzamy, to czyńmy to bardzo umiejętnie, one bowiem mają jedynie służyć, a nie skupiać na sobie uwagę. Nie uważam też, że msze dla dzieci muszą być okraszone estradowymi piosenkami, że kapłan musi nieustannie prowadzić dialog z dziećmi, co może doprowadzić do takiego absurdu, którego niedawno byłem świadkiem: tuż przed przeistoczeniem spora grupa przedszkolaków gromadzi się wokół ołtarza, a wtedy kapłan pyta: co jest na ołtarzu, czy w kielichu jest "kubuś marchwiowo-bananowy", a na patenie kotlet schabowy? Dzieci, przekrzykując się, wołają z całych sił: Nieeee! Przecież nie chodzi o to, żeby dzieci po wyjściu z kościoła powiedziały, że było fajnie, ale by miały poczucie, że uczestniczyły w czymś ważnym, że spotkały się z Bogiem. Można je przecież rozśpiewać przed mszą, ale podczas liturgii uczyć ciszy, skupienia i pięknych, poważnych pieśni.
Zrozumieć dokumenty soborowe
Należę do pokolenia, które urodziło się po II Soborze Watykańskim i ze zdziwieniem odkrywam, jak wielką rewolucją była zmiana liturgii. Jednak nie do końca przekonuje mnie radykalne stanowisko powrotu do liturgii łacińskiej. Twórcy Soboru, wyczuwając ducha czasu, otworzyli furtkę dla wielu nowych zjawisk, ale to nowe często wprowadzane było szeroką bramą. Teraz chyba dojrzał czas, by z perspektywy 30. lat przyjrzeć się reformie soborowej, oddzielić plewy od ziaren, zrozumieć do końca ducha tamtych dokumentów (są one ogólnie dostępne w każdej księgarni katolickiej czy bibliotece parafialnej). Myślę o wielu prostych rozwiązaniach, które gdzieniegdzie funkcjonują i które mogłyby się upowszechnić. Warto, by powstawały małe schole lub pojawiały się pojedyncze osoby, biorące na siebie trud czuwania nad oprawą muzyczną tak, by inicjować śpiew wiernych, uczyć go, wydobywać zapomniane, a wciąż nowe pieśni, współpracować z organistą i księdzem, ustawiać odpowiednio nagłośnienie świątyń (znam kościół, w którym uczestnictwo we mszy traktuję w kategoriach umartwienia, ze względu na zbyt głośne megafony). Marzy mi się śpiewane na każdej mszy hebrajskie Alleluja, łacińskie Sanctus, które ma tyle w sobie wzniosłości, czy greckie Kyrie, dzięki czemu wszystkie dawne języki liturgiczne byłyby choć na chwilę obecne. Marzy mi się również, by wierni w kościołach śpiewali tak, że przechodzień, słuchający przez uchylone drzwi dobywających się pieśni, zapragnął przekroczyć próg świątyni. Bym mógł w kościele, wraz z innymi wiernymi, śpiewać Bogu pełnym głosem.
«« |
« |
1
|
2
|
3
|
4
|
» | »»