„Dla mnie ojciec był potworem, a matka sługą potwora - na wszystko mu pozwalała. Czułam odrazę na jego widok, wiedziałam, że robi mi krzywdę. Czułam to. Bo to się czuje.” List, 11/2009
dlaczego to robił?
Nawet się modliłam, skarżyłam się Bogu, pytałam, dlaczego ojciec mi to robi. Zresztą, ojca też o to pytałam. Któregoś razu, pamiętam, powiedział: „Po to jesteś córeczką tatusia, żebyś mu na to pozwalała". I pozwalałam. Pozwalałam mu do siebie przychodzić, spać ze mną, pozwalałam mu na te wszystkie świństwa. Myślałam, że to moja wina, że tak ma być: ja jestem córeczką tatusia, więc mam mu pozwalać siebie gwałcić. Byłam przekonana, że to ja ponoszę za to odpowiedzialność.
Matka wiedziała. Kazała mu przestać. Nigdy jednak nie zabrała mnie z domu, nie wzięła za rękę, nie wyjechałyśmy wspólnie. Nigdy nie poskarżyła się rodzinie, o policji nie wspominając. Z nikim o tym nie rozmawiała. Mnie niczego nie tłumaczyła, nie próbowała mnie ratować. Ale często miała łzy w oczach, była stłamszona, cichutka. Podporządkowała się ojcu absolutnie. Gdy kazał się jej zamknąć, milczała. Milczała przez cały ten paskudny czas.
Terapeuta nauczył mnie w miarę obiektywnego i trzeźwego spojrzenia na to wszystko. Nie zamierzam więc dramatyzować, koloryzować. Rodzice nie trzymali mnie w piwnicy. Ojciec nie był Fritzlem, nie głodził mnie, nie urządził kryjówki w garażu. Jeździliśmy na wakacje, dostawałam zabawki, uchodziłam za dziecko, które ma wszystko: opiekę, ubrania, zagwarantowany niezły start. Brano mnie za dziecko szczęścia. W tym był największy kłopot. Oceniano moją sytuację po lichych pozorach, po najmniej ważnych sprawach. Dlatego nie cierpię dzisiaj tych wózeczków, rodzin w parkach, radosnych festynów rodzinnych i wspólnych wakacji. To jest zwykła hipokryzja.
W końcu wychowawczyni zaczęła działać. Zaryzykowała, przestała lekceważyć sygnały, które wskazywały na to, że jest ze mną niedobrze. Potem było już klasycznie jak zwykle w tego rodzaju sprawach i jak zawsze za późno: sądy, procesy, nowe miejsca pobytu.
tak się składa, że Boga nie ma
Teraz uważam, że nie ma Boga. Kiedyś, kiedy jeszcze wierzyłam, drażniło mnie uczłowieczanie Go na siłę.
Nie rozumiem, dlaczego nazywa się Go Ojcem. Nietrudno pojąć, dlaczego nie mogę tego przełknąć. Łączenie ojcostwa z Bogiem jest dla mnie wyjątkowym koszmarem. Gdy słyszałam na religii o Bogu Ojcu, myślałam, że to jest ktoś taki jak mój straszny ojciec, ten, który przychodzi w nocy do mojego pokoju. Wielki, potężny, jest w stanie robić ludziom różne potworności. Patrzyłam na Niego jak na swojego ojca: z odrazą, lękiem i nienawiścią. Generalnie słowo „ojciec" działa mi na nerwy. Nawet w takim połączeniu „Ojciec Święty". Nie znoszę tego określenia. Nie znoszę też, gdy mówi się o roli ojca w społeczeństwie, w naszej kulturze.
Bóg powinien być zupełnie inny, obcy, nie taki „miziu-miziu", jak Bóg chrześcijański. Mówią, że jest Ojcem, kocha rodziny, wybrał kobietę na matkę swojego Syna. Wszyscy razem sobie żyją w niebie. Szczęśliwa rodzinka. Ojca należy się bać i szanować Go, a do Maryi dobrej matki, zawsze można przyjść z prośbą o pomoc. Ona wysłucha dziecko. Tak się u nas rozumuje. Przykłada się do Boga własne wyobrażenia na temat pięknej rodziny, mądrego ojca. Mało kto potrafi dostrzec, że ojciec to często świnia. Mówi się, że trzeba ojca czcić, ale przecież trudno czcić świnię.
Bóg powinien być poza tym wszystkim, zupełnie inny niż my. Żadne ludzkie słowo nie może Go opisywać, żaden ludzki model. Powinien być bezpłciowy. Nie może się w ogóle z niczym kojarzyć.
Na szczęście tak się składa, że nie ma Boga wcale. Jałowo sobie gawędzimy. Śmierć zakończy sprawę i nie będzie śladu po naszych rozważaniach - kończy Hanka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.