Kobieta, która sprzedaje się na ulicy, w pogardliwym żargonie, to po prostu dziwka. W żartobliwym, choć mało eleganckim tonie – „panienka”. Na ulicy wyglądają na pewne siebie, wyzywające, bezczelne. Tymczasem zza tej maski wyłania się złożony dramat... Więź, 8-9/2009
Jak przyznaje s. Bałchan Katarzynie Wiśniewskiej w wywiadzie-rzece Kobieta nie jest grzechem (Siostra lubi wracać do tej książki), na komunikat przełożonej, że zostanie oddelegowana do pracy z „dziewczynami z ulicy” wybuchnęła gromkim śmiechem. To miał być eksperyment, praca właściwie pionierska w skali kraju, dająca posmak „nowej przygody”. Z drugiej strony pojawił się konflikt interesów.
Siostra szykowała się do pracy z dziewczętami uzależnionymi od narkotyków, a nie prostytutkami. Co prawda, zakonnica nie bała się ulicy, bo od roku pracowała już wtedy jako street-workerka z dziećmi w Ośrodku Rehabilitacyjno-Wychowawczym dla Dzieci i Młodzieży „Dom Aniołów Stróżów”. W jednym palcu miała dworzec i katowickie ulice. Świat w świecie, gdzie rządzą odrębne prawa, inni ludzie. Dworzec ma swojego „króla” bezdomnych, ulice jak Powstańców, Francuska, Szkolna, czy Mariacka – swoich opiekunów, „właścicieli”, sutenerów. Kryją się. Są czujni, by nie przekroczyć ich terenu.
Siostra Anna: – Na ulicy nie ma czasu. Jeśli chcesz coś zdziałać, podchodzisz do prostytuującej się dziewczyny, wręczasz wizytówkę i mówisz: jeśli chcesz, pomożemy. Nie żadne tam „Jezus cię kocha”, bo to dla niej mało co znaczy. Ona musi tego doświadczyć i tu właśnie jest nasza rola, myślę że o wiele trudniejsza.
Potem trzeba się zwijać, bo albo konkurentki się denerwują, że odstraszasz klientów, albo sutener cię namierzy – dodaje Siostra.
Jak z „archiwum X”
Zakonnica na ulicę wychodziła zawsze w habicie. To przeszkadzało i pomagało jednocześnie. W każdym razie, kobiety od razu widziały, z kim mają do czynienia. Teraz – po ośmiu latach – więcej czasu spędza w ośrodku. Trochę się wypaliła, praca na ulicy robi swoje, nie da się zostać obojętnym. Wyszkoleni pracownicy wychodzą co noc na ulice miasta, zwykle dwójkami, dla bezpieczeństwa. Krótki, ale treściwy kontakt wystarcza w wielu przypadkach, by za jakiś czas dziewczyna zapukała do drzwi ośrodka. Wręczenie wizytówki z telefonem to pierwszy gest zaufania.
Adres i lokalizacja placówki jest pilnie strzeżona. Siostra nie wpuszcza tu ani dziennikarzy, ani nikogo z zewnątrz. Chodzi o bezpieczeństwo (żeby sutenerzy nie namierzyli swoich pracownic) i spokój, intymność. W ośrodku (na dwóch zdjęciach ze stron internetowych widać jedynie fragment ogrodu i obszerną salę kominkową) jest miejsce dla około piętnastu kobiet z dziećmi. Na wstępie dostają to, co najpilniejsze: czystą bieliznę, pościel i łóżko do spania. Z reguły uciekły z domu lub ulicy bez niczego. Pomoc medyczna, konsultacje psychologiczne, badanie u ginekologa, wsparcie – to kolejne etapy. Najważniejsze to zbudować relację zaufania.
Terapia w ośrodku s. Bałchan trwa dziewięć miesięcy. Analogia do powstawania ludzkiego życia – choć trąci banałem – nie jest tu wcale płytka ani przesadna. Kobiety, które z różnych przyczyn trafiły na ulicę, dotknęły dna, a teraz chcą się od niego odbić, uczą się tu dosłownie wszystkiego, od podstaw: obsługi pralki, jak posługiwać się żelazkiem (często trzeba przekonać je, że prasowanie czasem się przydaje); szkolą się jak... obrać ziemniaki, ukroić chleb, a potem posmarować go masłem, ułożyć jadłospis, zadbać o porządek wokół siebie, umyć podłogę, podlewać i sadzić kwiatki; uczą, że „forsa” jest nie tylko do wydawania. Że są rachunki do płacenia, że dobrze jest to zaplanować.
Siostra Bałchan: – Większość z nich nie wie, jak się bawić z dzieckiem, co więcej dziwią się, że ono tego w ogóle potrzebuje. Nie markowych adidasów za kupę kasy, ale żeby matka była obok, spojrzała, pogłaskała. Żeby powiedziała: słuchaj, razem damy radę, będzie dobrze. Same w swoim życiu nie doświadczały nigdy takiej opieki.
Mamy z ulicy, jeśli same żyły w patologii, zadowalają się przekonaniem, że i tak stwarzają swoim dzieciom warunki o niebo lepsze niż same miały. W końcu nie biją, nie kopią, nie opluwają swoich dzieci. A tu nagle ktoś „wymaga”, żeby przytuliły, tłumaczy, że dziecko zamiast pluszowego misia, pragnie kontaktu z osobą, z mamą.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.