Tegoroczny Kontakt dowiódł, że przyszłości teatru należy upatrywać w maestrii. Im wcześniej zrozumieją to rozmaici skandalizujący, nieopierzeni twórcy, tym lepiej dla nich, dla nas widzów i dla teatru.
W nurcie tekstów postdramatycznych – odchodzących od patrzenia na teatr przez pryzmat literatury, jak i „pisanych na scenie”, a więc bliższych technice reportażu – utrzymana była również Marta z Błękitnego Wzgórza. Tytułową, niewykształconą uzdrowicielkę wspominało dwanaścioro wyleczonych przez nią osób. Rekrutowały się one spośród tysięcy im podobnych, wobec których oficjalna medycyna i służba zdrowia okazały się bezsilne.
Tak wybuchowej mieszance charakterów i osobowości, jak wspomniana dwunastka – o podobnym zróżnicowaniu poglądów, zainteresowań, zawodów, osiągnięć czy karier – nigdy w życiu nie dane byłoby zasiąść do wspólnego stołu. A już na pewno mówić niemal jednym głosem. A był on przejawem swoistego kultu wobec Marty, osoby kultywującej tajemne praktyki przodków, skuteczne tam, gdzie wszelkie uczone sposoby zawiodły. Nic dziwnego, że Marta z Błękitnego Wzgórza – postać autentyczna – czczona jest nadal, nieomal jak święta. I to nie tylko przez Łotyszy. Pomogła nieprzeliczonym rzeszom pielgrzymujących do niej ludzi, darując im nie tylko zdrowie, ale i nadzieję. Udowodniła, że bywają zjawiska, wobec których kapituluje nawet omnipotencja władzy – widać przereklamowanej. W Kraju Rad jej rady – taki figiel historii – okazały się skuteczniejsze.
Dla ducha i dla brzucha
Trzy najważniejsze nagrody Kontaktu to w pełni zasłużony triumf łotewskiego teatru bezkompromisowo – z genialnym wyczuciem prostoty – rozliczającego się z powikłań niedawnej rodzimej historii. Dalsze nagrody przypadły interpretacjom klasyki. Drugą zyskało Tango Mrożka z Teatru Narodowego w Warszawie, trzecią – Wujaszek Wania Czechowa z moskiewskiego Teatru im. Jewgienija Wachtangowa. Twórcy obu widowisk pokusili się o odczytanie wziętych na warsztat tekstów przez pryzmat innych porządków estetycznych niż autorskie.
Jerzy Jarocki uwypuklił w Tangu zbieżności z dramatami Witolda Gombrowicza, zwłaszcza z jego Ślubem. W przypadku litewskiego reżysera Rimasa Tuminasa zabieg odczytania Czechowa przez absurd Becketta okazał się mniej trafny. Robił wrażenie na siłę doklejonego, zwłaszcza że wychowani na psychologicznym teatrze Stanisławskiego moskiewscy aktorzy zdawali się niezbyt przekonani do artystycznego eksperymentu inscenizatora, a zarazem ich dyrektora.
Mistrzostwo Czechowa polega na celnych obserwacjach zachowań ludzkich, gdzie granica między zabawnymi, smutnymi czy groteskowymi sytuacjami jest – jak to w życiu – nieostra. Postrzeganie ich z gorzko-ironicznego, współczesnego dystansu nic nowego nie wniosło. Perfekcyjne w założeniu i wykonaniu przedstawienie polskie stawiam zatem wyżej, jakkolwiek żal mi wielu usuniętych przez Jarockiego przewrotnie śmiesznych stwierdzeń Mrożka.
Holenderskie Matki w reżyserii Alize Zandwijk z Teatru RO w Rotterdamie uhonorowano jako przedstawienie „najlepiej ukazujące przemiany współczesnego świata”. Dostały też nagrodę za najlepszą scenografię (Lidwien van Kempen i John Thijssen).
Widz wprowadzony zostaje do nowocześnie wyposażonej kuchni, siada za jednym z długich stołów, między którymi krząta się kilkanaście pań w różnym wieku, rozmaitych kultur, wyznań i ras. Przygotowując wspólnie posiłek, dzielą się wesołymi, smutnymi, wzruszającymi, zaskakującymi, ale zawsze intrygującymi wyznaniami o swym może nie najszczęśliwszym, ale spełnionym życiu. Bez skrępowania snują wątki o radościach, troskach, bolączkach, marzeniach. A te splatają się w przenikliwą refleksję o ziemskim bycie każdego człowieka – od kolebki po grób.
Cierpiałem razem z młodą afrykańską pięknością, opowiadającą o dwudziestoośmiogodzinnych mękach rodzenia. Przygoda z miesiączką w tle przyprawiła mnie o ból mięśni brzucha... oczywiście, od śmiechu. Widowisko uwodziło zmysłowością, kulminującą się w ekstatycznych tańcach z ponętnymi ruchami bioder egzotycznych dam. Ogniście temperamentne Afrykanki, Azjatki, Południowoamerykanki – stanowiące dziś sześćdziesiąt procent populacji Rotterdamu – ale i Europejki, zapadły w pamięć widzów. Pod koniec przedstawienia wykonawczynie poczęstowały widzów samodzielnie przyrządzonym dorszem z jarzynami i ryżem. Uczta cielesna nie ustępowała tej duchowej.
Nagrodę dla najlepszej aktorki festiwalu otrzymała młodziutka Jaram Lee z Korei Południowej. Należała jej się bezapelacyjnie za wspaniały głos i kulturę wykonania uwspółcześnionej wersji pansori (epickiej pieśni wykonywanej przez jednego aktora) w przedstawieniu Pansori Brecht – SANCHOEN-GA, wystawionym przez In Woo Nam, a inspirowanym Dobrym człowiekiem z Seczuanu Brechta. Seulski zespół Pansori Projekt ZA dąży do przywrócenia klasycznego koreańskiego gatunku w odnowionej, współczesnej formie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.