Każde dzieło – a więc i dzieło sztuki – jest owocem samoograniczenia. Choćby dlatego, że powstaje jako rezultat wyboru jednej drogi spośród wielu możliwych.
Każde dzieło – a więc i dzieło sztuki – jest owocem samoograniczenia. Choćby dlatego, że powstaje jako rezultat wyboru jednej drogi spośród wielu możliwych. Ale też z bardziej prozaicznego powodu – bo wymaga pracy, która w ostateczności zawsze sprowadza się do skupiania i zagęszczania, do ponawiania prób i weryfikowania ich efektów. Jednym z istotnych elementów procesu tworzenia jest odrzucanie; jeśli w dziele czegoś jest „za dużo”, od razu postrzegamy je jako nieudane. Mówimy wtedy, że opowieść jest „przegadana”, obraz „zbyt ciężki”, utwór muzyczny „pompatyczny”, „nadmiernie rozbuchany” i tak dalej. Mam głębokie przekonanie, że w twórczości artystycznej „mniej” zazwyczaj znaczy „lepiej”.
W tym miejscu przypomina mi się anegdota, opowiadana przez wybitnego pisarza i myśliciela Andrzeja Falkiewicza, który miał okazję, jako kierownik literacki, pracować w jednym teatrze z poetą Tymoteuszem Karpowiczem. Karpowicz, który w poezji narzucał sobie surową dyscyplinę, w teatrze miewał pomysły wręcz odwrotne. Na przykład w jednej ze sztuk – wspominał Falkiewicz – na scenie przez cały czas miała stać miska z wodą i tylko raz, w pewnym dokładnie wyznaczonym momencie, jeden z bohaterów miał w nią przypadkowo wdepnąć. Tymczasem Karpowicz zaproponował, że będzie zabawniej, jeśli także inni bohaterowie w różnych momentach będą „nadziewać się” na tę miskę – a reżyser podchwycił jego intuicję. Wielokrotne powtarzanie oczywiście zrujnowało cały efekt.
Przekonanie, że „mniej” to na ogół „lepiej”, nie pozostaje w sprzeczności z tak ważnym dla współczesnej sztuki postulatem „rozprzężenia wszystkich zmysłów”, który znajdujemy u Rimbauda. Postulat ów rozumiano niekiedy – błędnie – jako wskazówkę dotyczącą samego tworzenia. Tworzenie, owszem, może być stanem „rozstroju”, ale ten „rozstrój” nieuchronnie podlega jakiemuś porządkowaniu. Dzieło sztuki powstaje tam, gdzie natchnienie spotyka się z cierpliwością, intuicja z erudycją, wyobraźnia z technicznymi umiejętnościami. Pisząc o rozprzężeniu, Rimbaud miał na myśli nie akt pisania, ale to, co poeta może zrobić ze swoim życiem, aby – jak twierdził – „dojść do niewiadomego”, uzyskać wgląd w tę rzeczywistość, która na co dzień pozostaje przed nami zakryta. Prowadziło go pragnienie, by wśród cierpień i zła tego świata stać się „wielkim chorym, wielkim przestępcą, wielkim przeklętym”, który widzi więcej. Wielu próbowało potem tej samej drogi, zazwyczaj nie osiągając na niej żadnego oświecenia. Ale nawet wgląd, choćby najgłębszy, jeszcze nie zaowocowałby sztuką. Dla twórczości samo „jasnowidzenie” to za mało.
Bohumil Hrabal, opowiadając o swoim przyjacielu, grafiku Vladimirze Boudniku, wspomina, że nawet listy pisywał on w uniesieniu. „Kiedy już był pewien, że znalazł się w stanie łaski, zaczynał pisać jedną stronę za drugą, jego pisanie przypominało odkręcony do końca kran”. Zapewne większość z nas tak właśnie wyobraża sobie natchnienie – jako „stan łaski”, nieoczekiwany przypływ, pobudzenie, jako opadnięcie wszelkich więzów i uwolnienie możliwości, które w nas drzemią. W innym miejscu opowieści Hrabala znajdujemy jednak kolejne, równie sugestywne porównanie: „Poeta Egon Bondy, który często nas odwiedzał, za każdym razem, kiedy Vladimir odczytywał mu coś ze swego dziennika, tupał podeszwami swoich małych trzewików w podłogę i krzyczał: K...a fiks! Zanim ja znajdę jeden taki obraz, muszę wpierw przekopać małym palcem cały plac!”. Dopiero oba porównania – odkręcony do końca kran i plac, który trzeba cierpliwie przekopać małym palcem – złożone razem dają nam właściwy obraz tego, czym jest tworzenie.
Popularne powiedzenie mówi: „Tylko pierwsze słowo jest wolne, każde następne jest męką”.
Ale pojęcie „natchnienia” bywa też, oczywiście, użyteczne. Dobrze wyraża odczucie artystów, że nie tylko oni – a może wręcz: nie oni przede wszystkim – są twórcami swoich dzieł. „Ktoś prowadził moją rękę…” – mówiło się jeszcze do niedawna. Dziś usłyszymy raczej: „Maluję, żeby się dowiedzieć…”, „Pisząc, nie wiem, dokąd zaprowadzi mnie opowieść…”. Niezależnie, jak to ujmiemy, chodzi w gruncie rzeczy o to samo: o przekonanie, że dzieło nie jest w całości ze mnie, że tworzenie jest w zasadzie odkrywaniem, otwieraniem się na coś, co przychodzi spoza, że artysta to medium. Oczywiście, obecnie jesteśmy bogatsi o wiedzę choćby na temat mechanizmów języka: pogląd, że to nie my mówimy, lecz raczej język „mówi” nami, jest dziś poglądem powszechnym, jeśli nie truizmem. To już nie tajemnicze siły, dobre czy złe duchy, ale sam język „podpowiada”, w którą stronę pójść i gdzie się zatrzymać. Nie my naginamy go do swoich potrzeb, to on „nagina” nas, on „formułuje” to, co chcielibyśmy powiedzieć. Każdy ruch, jaki wykonujemy w języku – choćby wydawał się nam nie wiadomo jak śmiały, wyzwalający, transgresyjny – jest ruchem na ściśle zakreślonym polu. Podobnie zresztą ma się rzecz w innych obszarach sztuki.
Dzięki tej wiedzy to, co tajemnicze, stało się tajemnicze nieco mniej. O duchach pisali poeci starszego pokolenia, jak Herbert czy Miłosz. Mieczysław Porębski, zestawiając malarstwo Bacona i Nowosielskiego, mówił, że u pierwszego z nich „diabeł dostał to, na czym mu zależało”, czyli strach, histeryczność, „bebechowatość”, a Nowosielski, „przez to, że zachowuje rezerwę i nie domalowuje do końca tej najstraszniejszej twarzy zła – trzyma diabła na wodzy”. Czy pilnowanie duchów (Herbert pisał wprost o odganianiu złych i przywoływaniu dobrych) jest autocenzurą? Wbrew pozorom, bardzo trudno na takie pytanie odpowiedzieć. Dla artysty bowiem pierwszą odpowiedzialnością jest jednak odpowiedzialność wobec dzieła. To ono musi być „całością”, musi być jakoś w sobie „zgodne”, zharmonizowane. Nawet wtedy, gdy jest rozedrgane, pokawałkowane, wewnętrznie poróżnione, musi być coś, co je spaja – a tym spoiwem niekoniecznie bywa myśl, przesłanie, wszystko jedno jakie. Przesłanie może być najszlachetniejsze, a wiersz czy obraz mogą tylko budzić śmiech swą nieporadnością – i na odwrót. Zapewne wielu artystów gotowych było „dać diabłu to, na czym mu zależało”, ale tylko nieliczni, jak Bacon, potrafili postawić nas z diabłem twarzą w twarz.
Osobiście – pisząc wiersze, a potem układając z nich kolejne tomy – nigdy nie stanąłem przed problemem autocenzury, a jedynie przed problemem „zgodności”. Dodam od razu, że nie mam na myśli jedynie cenzury moralnej, o której myśli się najczęściej. Nigdy na przykład nie nawiedziła mnie wątpliwość w rodzaju: „Tego nie dawaj, bo to będzie niezrozumiałe”. Albo: „Z tym lepiej zaczekać, bo to zbyt osobiste, za bardzo się odsłonisz”. Zarówno wiersze, jak całe książki powstają trochę na zasadzie muzycznej: zwracam uwagę przede wszystkim na to, czy i jak poszczególne elementy brzmią i współbrzmią. Treści są dla mnie integralną częścią tego brzmienia, ale tylko częścią. Po wszystkich literackich rewolucjach trudno byłoby mi zresztą wskazać temat, którego z góry można by sobie zakazać, albo rejestr języka, po który nie można by sięgnąć. Większość moich wierszy pisanych jest językiem nieco „obniżonym”, bliskim mowie potocznej, kolokwialnej, ale nie jest to regułą. Bardzo często w jednej książce pojawiają się utwory, które i estetycznie, i jeśli chodzi o treść, pozostają ze sobą w polemice. Nie lubię jednostajności i jednogłosowości, lubię dysonanse i zmienne rytmy.
Czy taką poezję jak moja dałoby się opisać jako odganianie złych duchów i przywoływanie dobrych? Na pewno można z niej wyczytać pewien program etyczny – ale ona sama nie jest pisana na podstawie jakiegokolwiek programu, lecz pod wpływem zmieniających się impulsów. Jest etyczna, o ile ja sam jestem etyczny; ale dopuszczam w niej do głosu również innych, nie jest więc tylko wyrazem tego, co sam myślę i sam odczuwam. Jest – przynajmniej mam taką nadzieję – poezją różnych światopoglądów i różnych etyk.
Mimo gwałtownych zmian w dziedzinie obyczajów, społeczeństwa, mniejsze grupy, a także pojedynczy ludzie mają swoje tabu, dotyczące rozmaitych intymnych obszarów życia. Tabu mylone bywa często z „tym, o czym się nie mówi”; w rzeczywistości są to dwie różne sprawy. Ludzie mogą o czymś nie mówić nie dlatego, że groziłoby to im jakimiś sankcjami ze strony innych, ale dlatego, że chcą chronić daną wartość lub uszanować istniejące między nami różnice. Gdybym powiedział, że nie biorę tego pod uwagę, minąłbym się z prawdą.
„Recepta na dobre pisanie – twierdził Gombrowicz w Dzienniku – jest tylko jedna: poprzez konwenans docierać do rzeczywistości; poprzez rzeczywistość umówioną docierać do ostatecznej”. Wymaga to ogromnej dyscypliny, także – a może nawet głównie – duchowej. Wymaga rezygnacji z tego, co odwraca naszą uwagę od zasadniczego celu. Czasem także – porzucenia jednego siebie na rzecz innego. „Do góry, do góry leź – zachęca Gombrowicz – bez wytchnienia, nie oglądając się za siebie, choćbyś kark miał skręcić, choćby tam, na szczycie, nie było nic prócz kamieni”.
Zapewne jakimś rodzajem samoograniczenia jest też to, czego szukam w sztuce innych twórczyń i twórców. A ostatnio szukam głównie ukojenia. Nie oznacza to, że unikam sztuki „ciemnej”, ale unikam takiej, która dostarczałaby mi wyłącznie strachów i karmiła mój smutek. Kiedy czytam wiersze Charlesa Reznikoffa, prozę Raymonda Carvera czy Bohumila Hrabala, napotykam obrazy i historie rozdzierające serce, jednak zawsze są tam jakieś drugie drzwi. Dokąd prowadzą? To nie jest jasne. Może zresztą nie chodzi o żadne drzwi, ale o współczujące spojrzenie, jakim narratorzy tych wierszy, opowiadań i powieści obejmują to, co opisywane?
Listy Rimbauda cytuję w przekładzie Julii Hartwig i Artura Międzyrzeckiego, a prozę Hrabala – w przekładzie Aleksandra Kaczorowskiego.
Wojciech Bonowicz (ur. 1967), poeta (wielokrotnie nagradzany, m.in. Nagroda Literacka Gdynia, nominacje do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej, Nagrody Literackiej Nike oraz Silesius), felietonista „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”, autor m.in. tomu esejów Dziennik końca świata i biografii Tischner. Od lat związany z ruchem „Wiara i Światło”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.