Szkoła, jaka jest?

Przewodnk Katolicki 35/2010 Przewodnk Katolicki 35/2010

Niedofinansowana, zbiurokratyzowana, często pozbawiona znaku jakości. Miejsce pracy sfrustrowanych nauczycieli i kuźnia przyszłych pokoleń prawników, mechaników i polityków, którzy – bez względu na zainteresowania – uczą się zarówno o pantofelkach, jak i rodzajach podmiotu. Skansen?

 

Kontynuacja Hall

„Dokończę reformę Handkego” – taką deklarację złożyła u progu swego „ministrowania” Katarzyna Hall. Zapowiedziała wówczas (pod koniec 2007 roku) obniżenie do sześciu lat „wieku poborowego” dla dzieci rozpoczynających obowiązkową naukę w szkole, zmianę podstawy programowej oraz możliwość zlikwidowania urzędu kuratora – nadzorem pedagogicznym miałyby się wówczas zająć Okręgowe Komisje Egzaminacyjne, zaś reszta zadań spadłaby na (i tak już przeciążone) barki wojewodów i samorządów lokalnych.

Jednym z podstawowych założeń reformy programowej jest tzw. spójność programowa. Na stronie ministerialnej czytamy: „Potraktujemy czas nauki w gimnazjum oraz w szkole ponadgimnazjalnej jako spójny programowo okres kształcenia. W tym czasie najpierw wyposażymy uczniów we wspólny, solidny fundament wiedzy ogólnej, a następnie znacznie pogłębimy tę wiedzę w zakresie odpowiadającym indywidualnym zainteresowaniom i predyspozycjom każdego ucznia. Realizacja wspólnego fundamentu wiedzy ogólnej będzie rozciągnięta na trzy lata gimnazjum oraz część czasu nauki w szkole ponadgimnazjalnej. Pozwoli to na spokojne omówienie wszystkich podstawowych tematów w zakresie klasycznego kanonu przedmiotów”. Odejście od spiralnego do liniowego cyklu nauczania miało wyeliminować powtarzalność pewnych treści, które powracały na lekcjach jak bumerang. Większość z nas lepiej orientuje się w historii starożytnej niż najnowszej – bo na tę ostatnią nigdy nie starczało już czasu. Teraz ministerstwo proponuje, by – na przykład – gimnazjalny kurs historii kończył się na I wojnie światowej, zaś kurs historii najnowszej znalazł należny mu przydział czasu w szkole ponadgimnazjalnej, gdzie nie będzie się powracało do raz nauczonych kwestii.

Drugim ważnym założeniem reformy programowej jest prymat efektów kształcenia. Zasadniczo słowa „efekty” i „efektywność” to wytrychy otwierające wszystkie drzwi z tabliczką „ku lepszemu”. Wszak celem reformy programowej jest poprawa (i tu znowu) efektów kształcenia, wiadomości oraz umiejętności.

Nie zapomniano także o aspekcie wychowawczym – w szczególności o kształtowaniu właściwych postaw uczniów. Chociaż odnosi się wrażenie, że w gąszczu nowych wytycznych natury czysto dydaktycznej jest to jednak sprawa potraktowana marginalnie…

Co w szkole piszczy?

W związku z tym „piszczeniem” od razu nasuwa się przysłowiowe skojarzenie: „Bieda, aż piszczy”… Trochę prawdy w tym jest. Ale tu, o dziwo, można by zaryzykować stwierdzenie, że placówki – nawet z głębokiej prowincji, są niejednokrotnie lepiej wyposażone niż te miejskie. Często – przejeżdżając przez wsie i miasteczka – oko przykuwa, obok sylwetki kościoła, gmach dużej, kolorowej, zadbanej szkoły z wielką salą gimnastyczną, a nawet zapleczem boisk i basenem. Tam dba się o szkołę – tę jedyną w promieniu kilkunastu lub kilkudziesięciu kilometrów placówkę i oświatową, i kulturalną. Po wstukaniu w wyszukiwarkę hasła „szkoły podstawowe w Warszawie” wyświetliły się – bagatela! – 264 adresy. Dodajmy do tego jeszcze gimnazja i szkoły średnie. W tych miejskich placówkach – często podobnych do siebie jak krople wody, reliktach przeszłości, tysiąclatkach (postawionych w mozolnym – robotniczym trudzie w myśl hasła: „Tysiąc szkół na Tysiąclecie Państwa Polskiego”) – niejednokrotnie brak odpowiedniego wyposażenia, pomocy dydaktycznych – foliogramów, rzutników, komputerów, drukarek do dyspozycji nauczycieli, nie wspominając już o kolorowej kredzie czy magnesach.

„Mam biurko pełne papierów i półkę z książkami, z których korzystam raz częściej, raz rzadziej. Wcale bym się nie pogniewał, gdyby szkoła zakupiła te książki, papier do drukarki i trochę innych drobiazgów, żeby wyposażyć moje stanowisko pracy. (…) Nauczyciele wydają masę swoich pieniędzy na to, co później wykorzystują w pracy z dziećmi. To dziwne zjawisko, bo przecież frezer nie kupuje sobie obrabiarki, a górnik – taśmociągu. Tymczasem mnóstwo nauczycieli ma drukarki, poradniki, dokumenty prawne, oprogramowanie itd. potrzebne im do pracy zakupione za własne pieniądze!”. To internetowe zwierzenia jednego z nauczycieli. Trzeba być dzisiaj prawdziwym prestidigitatorem, ale i ekonomistą, by – w oparciu o własny (powiedzmy sobie szczerze – lichy) budżet – wyczarować pomoce dydaktyczne tak mile widziane w procesie kształcenia.

On, czyli belfer

I jak tu nie być sfrustrowanym nauczycielem? Jeżeli już młody człowiek zdecyduje się na tę, a nie inną pracę, to po studiach wchodzi w rzeczywistość, na którą nie jest przygotowany. Powiedzmy sobie szczerze – studia nie są trampoliną gwarantującą efektowne wejście do zawodu. Przyszły nauczyciel dostaje pakiet podstawowych informacji – często nieaktualnych wobec tego, co w szkole obowiązuje, „zaliczy” kilkanaście godzin praktyk i… już. Ratuje go jedynie zapał do pracy, kreatywność, umiejętność nawiązania dobrego kontaktu z młodzieżą – całą potrzebną resztę dostarczy codzienna praktyka.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...