Ostry dzwonek wyrwał mnie ze snu. „Co jest? Co to?” – przez moment nie wiedziałem, o co chodzi, ale już po paru sekundach dotarło do mnie, że ktoś na dole, przy drzwiach wejściowych do plebanii nacisnął na „Dzwonek do chorego”.
Posługi względem chorych, przewlekle chorych, umierających nie można się wyuczyć ani na wykładach, ani z książek, czasopism, notatek, folderów… Z tymi ludźmi po prostu trzeba być, trzeba się do nich uśmiechnąć, wziąć za rękę, dać coś do picia, posłuchać tego, co mają do powiedzenia, nawet gdyby się powtarzali. Trzeba umieć razem z nimi powoli odchodzić z tego świata. Podchodząc do tego „zawodowo”, można spisać tylko ich dane, adres oraz to, że przyjęli wiatyk, albo że było tylko namaszczenie chorych. Niektórzy duchowni jeszcze dodają si vivis (jeśli żyjesz…). Ale takich wizyt kapłana żaden chory nie chce. Owszem, przyjmie księdza, ale on pragnie, aby ksiądz choć na chwilę przysiadł. Jezus jest w jego sercu, ale ten człowiek pragnie żywej obecności drugiego człowieka. To jest dla niego bardzo ważne, że przyszedł ktoś, z kim może porozmawiać o życiu, śmierci, grzechach, łasce, Bogu. Zacznie oczywiście szczegółowo opowiadać o bólu, cierpieniu, tabletkach, szpitalu, lekarzach, ale potem przejdzie do dzieciństwa, do mamy i taty, do trudnych i ciekawych wydarzeń w swoim życiu. „O śmierci nikt dziś nie chce ze mną rozmawiać, a ja wiem, proszę księdza, że jestem chora i umrę. Czemu mi wmawiają, że nic mi nie jest, że będę żyła? Dlaczego mnie oszukują? Ja taka głupia to nie jestem…”
Wspominam, jak kiedyś w lipcu, w pierwszy piątek miesiąca, a było to pięć lat temu, chodziłem z Komunią św. do chorych. Zdarzyło się to na dalekiej Bukowinie Ukraińskiej w miejscowości Stara Krasznoszora, według miejscowych – Stara Huta. Polacy mieszkają tam już od bardzo wielu lat. Jest ich prawie pięciuset. Do kościoła chodzi około stu dwudziestu, ale wierzący są wszyscy. Posługują się starą gwarą, która jest cennym kąskiem dla badaczy i lingwistów. Po rannej Mszy, o godzinie dziewiątej, szedłem spokojnie od domu do domu. Pomagał mi miejscowy chłopak, bo nie wiedziałem, gdzie kto mieszka. Nikt się nie dziwił, że ksiądz idzie z Panem Jezusem do ludzi. To takie naturalne, że ktoś słabuje, choruje, umiera… Nawet prawosławni, gdy mnie widzieli, charakterystycznie czynili znak krzyża. Gdy zachodziłem do domu, to wszyscy domownicy schodzili się, aby wspólnie się modlić. W dwóch wypadkach chorzy powiedzieli, że za miesiąc to już proszę nie przychodzić. „Dlaczego?” – pytałem zdziwiony. „A, no tak, bo już będę tam… po drugiej stronie… na górce”. Znali czas spotkania z Panem? Chyba tak, skoro faktycznie po jakimś czasie dowiedziałem się, że ksiądz Jan, proboszcz, miał dwa pogrzeby na Hucie. Prości ludzie, prosta wiara, proste pojmowanie sensu życia.
***
Czy można coś uszczknąć z tego bogactwa prostego zawierzenia mieszkańców Starej Huty i przenieść do naszej polskiej wielkomiejskiej rzeczywistości? Obawiam się, że nie. My już żyjemy inaczej. Skomercjalizowaliśmy nawet sakramentalną posługę wobec chorych i umierających. Jak bowiem rozumieć ogłoszenie: „W nagłych wypadkach dzwonić do księdza na komórkę” – a w telefonie dzwoniący usłyszy: „Proszę zostawić wiadomość” albo jeszcze gorzej: „Abonent ma wyłączony telefon lub znajduje się poza zasięgiem….” lub tę samą wiadomość mówi miły kobiecy głos, ale po angielsku. Kto w takich nagłych wypadkach myśli o księdzu? Chyba nikt! Skupiamy się na wezwaniu karetki pogotowia, lekarza, zorganizowaniu transportu do szpitala, na reanimacji. Myślimy o wszystkim, ale nie o wezwaniu kapłana. Dlaczego? Bo go wcześniej nie było.
W sierpniu posługiwałem w rodzącej się wspólnocie katolików na Białorusi. Byłem poza plebanią, gdy przyszła pani Łarysa z prośbą o modlitwę za chorego męża. Na szczęście był lektor i umówiłem się z nią telefonicznie. Powiedziała mi tylko, że jej mąż jest luteraninem. Spotkaliśmy się na ulicy. Rozpoznałem ją, bo była ubrana na czarno. Ona domyśliła się, że to ja, choć nie byłem w sutannie (nie drażnię prawosławnych duchownych). Zanim doszliśmy do domu, wiedziałem o nich prawie wszystko: że oboje są w drugim związku małżeńskim, że ona, Białorusinka, jest prawosławna, a on jest Łotyszem. Dzieci nie mają. „Izwinitie, otiec Andriej, Warys w komie. Wy s nim nie pogovoritie. Ja była u prawosławnogo swiaszcziennika, no on otkazałsia, potomu shto Warys luteranin”*.
Zapaliliśmy świeczki i modliliśmy się o szczęśliwą śmierć dla Warysa. Podałem dłoń Łarysie i prosiłem, aby była spokojna, bo Bóg przyjmie Warysa do siebie. Przy wyjściu Łarysa pytała, czy my katolicy i luteranie jesteśmy tacy sami, bo ona słyszała, że nam do luteran bliżej niż prawosławnym. „Tak, jesteśmy wierzący… wierzymy w tego samego Jezusa Chrystusa”.
Pochowałem Warysa. Na pogrzebie było dwóch katolików (ja i jeden Łotysz), trzech luteran (w tym jeden z nich to Warys – pokojnik**). Wszyscy pozostali to prawosławni. Trzy wyznania spotkały się nad jednym grobem. Byłem także na pominkach***. W czasie wspominania Warysa wszyscy mieli łzy w oczach. Uczyłem się od nich autentyczności dzielenia się smutkiem, a podzielony smutek staje się połową smutku. Dwa dni po pogrzebie zadzwoniłem do pani Łarysy i zapytałem, jak się czuje. Była tak zaskoczona moim telefonem, iż przez moment nie wierzyła, że to ja. Umówiliśmy się, że pomodlę się za jej świętej pamięci męża. „A czy ja mogę przyjść do waszej katolickiej cerkwi?” – zapytała. „Ależ oczywiście!”. „Dziękuję Wam za telefon. To było dla mnie bardzo ważne” – zakończyła Łarysa.
*Ojcze Andrzeju, przepraszam, ale Warys jest nieprzytomny. Nie porozmawiacie z nim. Byłam u księdza prawosławnego, odmówił, bo Warys jest luteraninem (ros.)
**Zmarły (ros.).
***Rodzaj stypy. W czasie spożywania posiłku (stypa) rodzina i przyjaciele wspominają zmarłego, akcentując jego dobre czyny.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.