Bez względu na to, jak szlachetne czy nieszlachetne byłyby powody odejścia kapłana, Kościół nie powinien, nie może z tego brata zrezygnować, pozostawić go samego, a tym bardziej potępić.
Lekko draśnięty, ale też ośmielony artykułem Zuzanny Radzik „Diabłu na widły” („TP” nr 10/11) chciałbym nie tyle polemizować z Autorką, co dopowiedzieć parę rzeczy, skoro taka szczęśliwa okazja się nadarza.
Pani Radzik pisze: „Bóg mnie wybrał (powiada ksiądz, który postanawia nadal trwać w kapłaństwie), nie sprzeniewierzę się powołaniu, to był moment słabości. Jest coś szczególnie uderzającego w zasłanianiu wyrządzonej komuś krzywdy pobożną retoryką”. To fakt, tak bywa, a w takim postępowaniu jest nie tylko coś szczególnego, ale potwornie tragicznego, ale tylko wtedy, gdy ksiądz, który w ten sposób się usprawiedliwia, w rzeczywistości jest kompletnym cynikiem, który wcale nie liczy się ani z ludźmi, ani tym bardziej z Bogiem.
Ten schemat działa też w odwrotną stronę. Kobieta również potrafi być podobnie cyniczna. Bywa jednak i tak, że ksiądz zakocha się naprawdę. To znaczy, że gdyby pozwolono tej miłości się rozwinąć, mielibyśmy ciąg dalszy. Małżeństwo, rodzinę. A jednak dochodzi do zerwania i niekoniecznie ze strony księdza czy jeszcze kleryka, ale również zakonnicy czy zakonnika. Druga osoba tego dramatu – przepraszam, ale muszę użyć brzydkiego słowa, o którym powinniśmy dawno zapomnieć, jednak lepszego pod ręką nie mam – świecka, jak o tym wspomina p. Zuzanna Radzik, też może powiedzieć – nie! Dlatego nie chciałbym się licytować, jakoś mierzyć czy określać, kto z nich cierpi bardziej, kto składa większą ofiarę.
W jednym i drugim przypadku może, choć nie musi, chodzić o wierność, nie tylko danemu słowu, nie tylko o wierność sobie, ale o coś więcej: o wierność tym, którym już wcześniej mówiło się to samo i z którymi się człowiek związał i wziął za nich odpowiedzialność. Nie chodzi więc o zrzucanie sutanny, czyli wyjście z korporacji, przekwalifikowanie, ale o wytrwanie w tym związku, jaki już istnieje. A że to trwanie osłabło, że wierność zaczyna niemiłosiernie doskwierać, to z tego nie wynika, że prezbiter czy biskup może swoją małżonkę, czyli Kościół, spokojnie opuścić. I nie chodzi tylko o prezbiterów czy świeckich celibatariuszy, zauważenia których domaga się p. Radzik, ale też o prezbiterów żyjących w małżeństwie, jak ma to miejsce w Kościołach wschodniej tradycji i ewangelickich. Oni, razem ze swoimi rodzinami, też w dniu ordynacji poślubiają Kościół. Prezbiter nie stoi ponad Kościołem, ale w Kościele, a jednocześnie przed Kościołem, gdyż ma podwójny tytuł do działania. Jest powoływany przez ludzi i przez Chrystusa, stąd jego szczególna nie tyle godność, co odpowiedzialność. Jednym słowem, bywa tak i bywa inaczej. Jak żenimy się z miłości albo nie, tak i księżmi stajemy się z miłości albo nie.
Następna kwestia. Wbrew naszym marzeniom o doskonałości i świętości, mamy prawo do błędów, a nawet do grzechu. Czy chcemy, czy nie, przy najlepszych chęciach i staraniach, nie jesteśmy w stanie zaręczyć, że bez względu na okoliczności pozostaniemy zawsze wierni. To dlatego w tekście „Idę na księdza” przywołałem Piotra Apostoła. Teraz widzę, że należało przywołać również Judę Iskariotę.
Zuzanna Radzik dopomina się o bardziej chrześcijańskie podejście do prezbiterów rezygnujących z posługi. Słusznie! Przestając być księdzem, nie przestaje się być chrześcijaninem czy katolikiem, a święcenia diakonatu, prezbiteratu i biskupstwa temu, który je otrzymuje, do zbawienia nie są konieczne. Mogą nawet zaszkodzić, bo „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą” (Łk 12, 48). Z czego nie wynika, że te posługi nie są potrzebne Kościołowi, czyli siostrom i braciom w wierze.
Choć takie postawienie sprawy może wydać się dość karkołomne, w oczach mistyka nie jest niczym nadzwyczajnym. Św. Faustyna Kowalska mówi: „W czasie trzeciej probacji [to ostatni etap podstawowej formacji zakonnej – WO] Pan dał mi poznać, żebym Mu się ofiarowała, aby mógł ze mną czynić, co mu się podoba. Mam zawsze stawać przed Nim jako ofiara. Zlękłam się w pierwszej chwili, czując się nędzą bezdenną i znając dobrze siebie, odpowiedziałam Panu jeszcze raz: Jestem nędzą samą, jak mogę być zakładniczką?”, ale „Jezus dał mi poznać, że chociaż się nie zgodzę na to, to jednak mogę się zbawić (...), że chociaż się nie zgodzę na tę ofiarę, to nie zmniejszy się przez to hojność Boża. (...) Bóg czeka na moje słowo, na moją zgodę” (por. „Dzienniczek” 135–136).
Jeśli więc Bóg szanuje wolność człowieka, Kościół też nie może jej nie doceniać, a co dopiero tłumić.
W ostatecznym rozrachunku ksiądz, jak każdy chrześcijanin, ma tylko jeden argument na uzasadnienie tego, kim jest – wiarę. Nie religię, ale wiarę, a więc swoją osobistą, bardzo intymną więź z Bogiem. Co więc zrobić, gdy prezbiter wiarę traci? Ma trwać dalej na urzędzie czy odejść? Odpowiedź wcale nie jest oczywista, jeśli np. ma się przed oczyma korespondencję bł. Matki Teresy z Kalkuty.
Ta kobieta mówi o sobie, że nieraz przez dłuższy okres czasu nie wiedziała, czy jest wierzącą, czy nie... Nie modliła się, ale też cierpiała wiele nie tylko z tego powodu, że nie odczuwa bliskości Boga, ale i dlatego, że nie mogła pogodzić wiary w miłosiernego Boga z cierpieniem niewinnych. Doświadczała więc pewnego rodzaju niewiary, wprost ateizmu, a jednak trwała na tej drodze, którą wybrała. Trzymała ją przy życiu wierność, czyli miłość do tych, do których, jak wierzyła, została posłana, by pomagać im nie tyle żyć, bo na to nie mieli szans, ale po ludzku umrzeć. Podobnie jak bł. Matka Teresa, tak i każdy z nas ma swoją Kalkutę, która zawsze będzie przekraczać nasze możliwości.
Niemniej zdarza się, że ksiądz, chcąc być w zgodzie z własnym sumieniem, postanawia jednak zrezygnować z posługi, jaką pełnił w Kościele. Myślę więc, że bez względu na to, jak szlachetne czy nieszlachetne byłyby powody tego odejścia, Kościół nie powinien, nie może z tego swojego brata zrezygnować, pozostawić go samego, a tym bardziej potępić. I to wcale nie dlatego, że ten brat to przewielebny czy ekscelencja, a nawet eminencja czy... Jego Świętobliwość, ale dlatego, że jako chrześcijanie chcemy postępować w tym samym Duchu, w jakim postępował Jezus Chrystus. Jego misją było i jest ocalanie. Taką samą misję ma Kościół. Dlatego ocalając dawnego duchownego nie tylko czynimy zadość wymogom sprawiedliwości, ale wypełniamy Boże przykazanie miłości bliźniego.
I ostatnia rzecz. Kwestia wyrozumiałości. Myślę, że nie można stawiać jej granic. Jezus wydawany przez Judę w ręce nieprzyjaciół, swojego ucznia nie odtrącił. Nadal zwracał się do niego „przyjacielu”. Na skutek nie trzeba było długo czekać. Juda wraca, oddaje pieniądze, uznaje swój błąd, co więcej, winę. Ewangelista mówi: opamiętał się.
Dlatego w tak tragicznych przypadkach jak zawód miłosny, bo o miłość w celibacie chodzi, można zrobić jedno. Nieważne, czy tym cierpiącym jest kobieta czy mężczyzna, czy jest to krzywdziciel czy pokrzywdzony, świecki czy duchowny: tym ludziom mamy obowiązek współczuć. To znaczy pomóc im stanąć na nogi i wyruszyć w dalszą podróż.
Niekoniecznie po tej samej drodze i w tym samym kierunku.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.