Pewien zaś Samarytanin

W drodze 4/2011 W drodze 4/2011

Chrześcijaństwo nie jest religią dla ludzi z czystym kontem. To religia dla tych, którzy jadą od bandy do bandy, ale ciągle za Panem Jezusem.

 

Ale dlaczego ojciec mówi, że to się nie ma zmienić? Przecież to jest grzech i stale go popełniam. Jak to więc jest z tym przesłaniem Ewangelii, w którym chodzi o to, by z grzechem zerwać?

To jest tak, jak z męczennikami. Męczennicy to ludzie, którzy do końca ufali, iż Pan Bóg ich ocali, i się na Nim nie zawiedli. No, ale zaraz. Jak to się nie zawiedli? A to że ich skrócono o głowę, rozszarpano czy zastrzelono, to się nie liczy? No to, daj Boże zdrowie z takim ocaleniem! A przecież to prawda, że się nie zawiedli. Pan Bóg ocalił w nich do samego końca to, co najcenniejsze, czyli pełną miłości ufność do Niego. Bo to nieprawda, że życie ludzkie jest największą wartością. Gdyby tak było, to grono męczenników byłoby jedną wielką bandą idiotów. Są rzeczy ważniejsze.

Wróćmy teraz do ludzi, którzy borykają się ciągle z tymi samymi grzechami. Ich podstawowe doświadczenie jest takie, że mimo starań i prób się nie zmieniają. Ale za tym wszystkim, za ich niekończącym się pasmem upadków i powstań stoi doświadczanie zaufania. Jak ktoś przychodzi do konfesjonału po raz setny czy tysięczny z nadzieją, że Pan Bóg nie przestał go kochać i nie odwrócił się od niego, i go nie przekreślił, to jest to wiara i ufność w najczystszej postaci. Bo nie czyste konto jest najważniejsze.

Bardzo mądrze obrazuje to przypowieść o pszenicy i o kąkolu. Gorliwi słudzy chcą natychmiast powyrywać wszystkie chwasty z pola, żeby uzyskać sterylną czystość. A tymczasem pole, na którym rośnie i pszenica, i chwast, to jest właśnie obraz Królestwa Bożego na ziemi. Stan poplątania jednego z drugim, czarnego z białym, zła z dobrem. Gospodarz z przypowieści mówi do sług: pozwólcie obojgu róść aż do żniwa.

W takim razie, gdzie znajduje się granica, za którą grzech zaczyna nam smakować, kiedy zaczynamy się z nim oswajać? Bo co innego godzić się na własną słabość, a co innego doświadczać grzesznego smaku tej słabości.

Według mnie rozstrzygającym kryterium jest ból. Jeśli boli, to dobrze. To znaczy, że żyję. Jan Kaczmarek mówił, że jeśli człowiek po czterdziestce budzi się i nic go nie boli, to znaczy, że umarł. Jeśli boli mnie to ludzkie rozdarcie, o którym święty Paweł mówił, że czynię zło, którego nie chcę, a nie dobro, którego chcę, to dobrze. A gdy przestaje boleć, to znaczy, że uśmierzyłem swoje wyrzuty. I można to zrobić na dwa sposoby. Albo stwierdzić, że cała ta religia i etyka to jakieś bzdury, albo wmówić sobie, że jednak mi się udało i z pomocą Boską żyję w wolności i bez grzechów.

To, co ojciec mówi, jest trudne. W odczuciu większości osób przychodzących do kościoła takie spojrzenie na rzeczywistość Królestwa nie jest powszechne. Większość powie, że Królestwo Boże na ziemi to moralna czystość, w której nie powinno być zabrudzeń.

Skoro tak, to bardzo proszę! Śmiało! Postanówmy sobie obaj, że tak właśnie będziemy żyć! W moralnej czystości, bez zabrudzeń! Od teraz! Na ile starczy nam sił? Nie chcę zbyt nisko ocenić ojca możliwości, ale siebie znam i mogę powiedzieć, że u mnie w porywach to i do dwóch tygodni…

Nie chcę generalizować, ale mam takie przekonanie, że gdybyśmy zapytali grupę kilkudziesięciu osób, to odpowiedzieliby podobnie jak ja.

A dlaczego? Bo lubimy zajmować się pierdółkami, a nie prawdziwym nawróceniem. Skupiamy się na sprawach drugorzędnych, bo wtedy nie musimy dotykać tego, co najistotniejsze. I uwielbiamy – jak Kopciuszek – przebierać te ziarenka i wyrywać te chwasty jeden po drugim. Tu mam jeszcze taką malutką wadę i tu muszę jeszcze odrobinę podszlifować, i tu muszę jeszcze taki drobiazg wyczyścić, i tak dalej. Tylko czy to jest nawrócenie? Nie. To jest sterylne stękanie i życie w samozadowoleniu oraz w poczuciu, że odwaliliśmy kawał dobrej nikomu niepotrzebnej roboty.

Nawrócenie polega na wydaniu się w ręce Boga żywego, na doświadczeniu czegoś, co ode mnie absolutnie nie zależy, na radości z bycia znalezionym. Dzisiaj modliliśmy się w Jutrzni Psalmem 51. Tam jest taka kapitalna fraza „Przywróć mi radość z Twojego zbawienia”. To jest istota chrześcijaństwa – radość z bycia zbawionym. A nie radość z tego, że mam czyste konto i rachunki z Panem Bogiem pozałatwiane.

Czy my w podejściu do nawrócenia nie grzeszymy trochę niecierpliwością? Jak pisze św. Paweł, pierwszym przymiotem miłości jest cierpliwość. A my byśmy chcieli szybko i raz a dobrze wszystko pozałatwiać. Stąd może perspektywa setnej czy tysięcznej spowiedzi jest mało atrakcyjna.

Oczywiście, że tak. Chcielibyśmy mieć problem z głowy. Już ten grzech wyznałem, został odpuszczony i już go nie będzie. Już te problemy przerabiałem i teraz znikną. A to jest trochę tak, jak w pielgrzymce do Santiago de Compostella. To nie ja pokonuję drogę, tylko to droga pokonuje mnie. I choć trącić to będzie herezją, to powiem, że w doświadczeniu duchowym jest podobnie. To nie ja mam pokonać moje słabości, tylko moje słabości mają pokonać mnie. Nie w tym znaczeniu, że się im poddam, tylko w tym, że one mnie po prostu skruszą. „Moją ofiarą jest duch skruszony”, modlimy się w psalmie. „Pokornym i skruszonym sercem Ty, Boże, nie gardzisz”.

Czy takie podejście do nawrócenia, w kluczu: zróbmy to raz a dobrze, wynika z mentalności świata, w którym żyjemy? Spowiedź jak supermarket. Podjeżdżamy z naszym wózkiem, wyrzucamy sprawy na taśmę w konfesjonale, załatwiamy, dostajemy duchowy paragon i jedziemy dalej.

Myślę, że nie. Mimo wszystko pośpiech ma na nas śladowy wpływ. O wiele większym problemem jest to, że się boimy dotknąć bolesnych spraw w naszym życiu, że w gruncie rzeczy czujemy pismo nosem i wiemy, że jeśli doświadczymy nawrócenia, to nam serce rozerwie i trzeba będzie coś zmienić. I wszystkim się zajmiemy, byleby tylko nie porozmawiać o sobie, byleby nie uświadomić sobie faktycznego stanu mojego zdrowia duchowego. Pośpiech nie jest przyczyną, tylko skutkiem. My pędzimy, bo chcemy uciec przez własnymi myślami.

A co zrobić w sytuacjach, w których zmagamy się ze stanami długo trwających kryzysów? Przykład Matki Teresy. Nie widzimy żadnego światła, nie dostrzegamy Bożej obecności. Znikąd nadziei. Ciągle tylko strapienie.

Taka ciemność boli. Matka Teresa przez całe życie doświadczała ciemności, także w chwili śmierci. Ale ona, tak jak męczennicy, wytrwała w tym doświadczeniu do końca i się nie zawiodła. Jak mówił Ignacy Loyola, miłość zasadza się bardziej na czynach niż na słowach.

Nawrócenie to darmowa łaska Pana Jezusa, często nieplanowana w żaden sposób. I jedyne, co możemy zrobić, to modlić się o nią. Wydać się w Jego ręce, powiedzieć: zrób ze mną, co chcesz, nie moja wola, ale Twoja niech się stanie. To jest dopiero odwaga! Ktoś, komu Pan Bóg rozedrze serce i dotknie go łaską nawrócenia, potrafi przetrzymać wszystko. Nawet pięćdziesiąt lat ciemności, jak Matka Teresa. I nigdy dość powtarzania, że ta jej ciemność trwała do końca, do samej śmierci. A przecież się na Panu Bogu nie zawiodła!

rozmawiał Roman Bielecki OP

WOJCIECH ZIÓŁEK – ur. 1963, jezuita, studiował filozofię i teologię, był duszpasterzem akademickim w Opolu i Krakowie, od 2008 jest prowincjałem Prowincji Polski Południowej, mieszka w Krakowie.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...