Po powrocie do Polski musieli jednak milczeć o tym, co przeszli. Albo dotykały ich represje komunistów. Dopiero od kilkunastu lat mogą mówić i pisać o swoich przeżyciach bez narażania się na więzienie.
W kwietniu mija 70. rocznica największych wywózek Polaków na Syberię. Dziś jeszcze nie do końca wiadomo, ilu naszych rodaków zostało zesłanych do Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej i kilka miesięcy po niej. Milion, półtora czy więcej? Kilkaset tysięcy powróciło z imperium zła. Inni – pomordowani, zagłodzeni czy osadzeni w więzieniach bądź w sowieckich kołchozach – nie mieli już nigdy zobaczyć ojczystej ziemi. Losy jednych i drugich można dziś poznać w „budującym się” niecodziennym muzeum – Muzeum Wirtualnym, tworzonym przez Fundację Kresy-Syberia
Czesław Czarkowski w czasie wojny mieszkał z rodzicami w Siemiatyczach. W dniu jej rozpoczęcia miał dziewięć lat. Rosjanie zaraz po wejściu do miasteczka rozstrzelali kilkadziesiąt osób uczestniczących w wojnie polsko-bolszewickiej. Ojca chłopca, odznaczonego za bohaterstwo w 1920 r., poszukiwano szczególnie intensywnie. Mimo to udało mu się uciec. Jego żonie i dzieciom, niestety, już nie. Świtem 20 czerwca 1941 r. mieli tylko pół godziny na spakowanie się. Załadowano ich do transportu złożonego z kilkudziesięciu wagonów. Dzień później rozpoczęła się wojna niemiecko-sowiecka. – Upał był straszny w wagonach. Dawali nam mocno soloną rybę, a prawie w ogóle wody – opowiada dziś Czesław Czarkowski. – W wagonie siedziały niemal same kobiety z dziećmi. I tylko dwóch mężczyzn w starszym wieku. Do Nowosybirska jechaliśmy zaledwie dwa tygodnie. To naprawdę szybko. Sowieci uciekali z nami jak ze skradzionym złotem. Ale później już jak bydło przeładowywali na statki i barki. Popłynęło kilkanaście „parachodów”, bo zwożono Polaków z jeszcze innych stron. Trafiliśmy do miejscowości Kasicha nad rzeką Parabiel. Na początku nie było źle, bo opiekowali się nami Polacy, potomkowie rodzin zesłanych do Rosji jeszcze za cara. Po podpisaniu traktatu Sikorski-Majski dostaliśmy paczki z Unry (UNRRA – Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy – przyp. red.). Ale kiedy popsuły się stosunki polsko-sowieckie, zabrano nam te paczki i dano Rosjanom. Byłem spuchnięty z głodu. Zachorowałem na krwawą dyzenterię i ledwie z tego wyszedłem. Mieszkaliśmy w ziemiance. W tej wsi nie było mężczyzn, wszyscy poszli na wojnę, więc kobiety ciężko pracowały. Mama sierpem żęła zboże, a my z bratem znosiliśmy je na kopki. Nawet najmniejsze dzieci wykonywały jakąś pracę. Sytuacja poprawiła się nieco, kiedy w 1944 r. wywieziono nas na Kaukaz. Przynajmniej nie było tak zimno.
Do Polski wróciliśmy w maju 1946 r.
Droga do Szortandów
Felicja Kotowicz miała szesnaście lat, kiedy już w 1936 r., w myśl porozumień traktatu ryskiego, wywieziono ją z rodzinnego majątku koło Kamieńca Podolskiego. We wrześniu załadowano do transportu ludzi z kilku wiosek. W trakcie niemal miesięcznej podróży do północnego Kazachstanu spośród kilku tysięcy osób zmarło blisko 30 proc. Ich zwłoki wyrzucano przy torach. Rodzina Kotowiczów trafiła niedaleko Szortandy. Kiedy wysiedli, komendant obozu pokazał ręką na obszar pustego pola, mówiąc: „Tu będzie wasza wioska”. Najpierw więc budowali sobie ziemianki. Na szesnastometrową przestrzeń przypadało osiemnaście osób. Przydzielono im mały piecyk do ogrzewania, ale bez opału. Zbierali więc krowie łajno jako jedyny dostępny im opał. Dla kogo nie starczyło, musiał umierać z zimna. A zima zapadała szybko. Potrafiła zaskoczyć z dnia na dzień. Z temperatury plusowej przemienić się w minusową i zawiać śniegiem domostwa powyżej komina. Wiele osób już nie wracało z pola, często oddalonego kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kilometrów. Zamarzali w zamieci. Felicja Kotowicz do Polski powróciła dopiero po sześćdziesięciu latach.
Trasę do kazachskich Szortandów pokonał też Roman Marchwicki, z matką i młodszymi braćmi. Działo się to jednak cztery lata później, od kwietnia do maja 1940 r. Ich ojciec brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. Zaraz po wejściu Rosjan do Grodna został aresztowany i ślad po nim zaginął. Panu Romanowi zostało po nim ostatnie zdjęcie z sowieckiego aresztu. Do Szortandów wieziono ich przez: Bobrujsk, Tambor, Penzę, Kujbyszew, Pietropawłowsk. Do Polski wracał, już jako oficer, zrządzeniem losu, przez Berlin – wraz z „berlingowcami”. Jego młodszy brat brał udział w kampanii wojennej w Armii Andersa.
Po podpisaniu paktu Sikorski-Majski tysiącom Polaków udało się wyjechać z „nieludzkiej ziemi”. Mężczyźni docierali z Armią Andersa na wszystkie fronty II wojny światowej. Kobiety i dzieci trafiały do polskich obozów, m.in. w Afryce. Ponadosiemdziesięcioletnia Maria Gabiniewicz nadal pamięta, jak wielką traumą była dla niej wojna. Miała zaledwie sześć lat, gdy w wiosce pojawili się Rosjanie. Jej ojciec został aresztowany jako uczestnik wojny 1920 r. Do dziś nie wiadomo, co się z nim stało. W bezkres wygnania rodzina Gabiniewiczów została wywieziona w czerwcu 1941 r. Pani Maria opowiada o ciężkich przeżyciach z podróży bydlęcymi wagonami na Syberię i do Kazachstanu. Każdego dnia umierały dzieci i osoby najstarsze. Z braku żywności, chorób. O podpisaniu układu Sikorski-Majski dowiedzieli się dopiero podczas pierwszych wrześniowych śniegów syberyjskiej zimy tego samego roku.
Po otrzymaniu przepustki tygodniami uciekali więc od sowieckiej „wolności”. Marynia na skraju życia i śmierci, modlitwą tylko niesiona przez matkę, która nie chciała oddać córki do szpitala. Sowieci często bowiem nie oddawali Polakom ich dzieci, twierdząc, że zmarły. W rzeczywistości były później rusyfikowane w domach dziecka. – Pozostały mi dwa mocne wspomnienia z ostatnich tygodni w ZSRS – wspomina Maria Gabiniewicz. – Jesteśmy na stacji w Jangi-Julu. Mama pokazywała mi wówczas polskich żołnierzy odjeżdżających w transportach kolejowych do Iranu i Iraku. Byłam wówczas wprost szkielecikiem. Tuż przed odjazdem pociągu z wagonu wyskoczył jeden z żołnierzy i wręczył mi paczuszkę. Była tam cała jego racja żywnościowa. I chyba tą racją uratował mi życie.
Pani Gabiniewicz przedostała się z mamą i tysiącami innych ludzi, do Rodezji. Tam przez blisko dwa lata chodziła do szkoły. Do Polski wróciła po wojnie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.