Przedstawiciele trzech religii monoteistycznych – biskup, rabin i imam – serdecznie uściskali się przy jego trumnie. Scena – ikona! Zmarły arcybiskup był naprawdę człowiekiem niezwykłym. Ktoś powiedział o nim, że to „skok Beamona” w polskim Kościele, i miną długie lata zanim ktoś skoczy dalej.
W ostatnich siedmiu latach drukował swoje ważniejsze teksty przede wszystkim w „Gazecie Wyborczej”, choć i w stosunku do niej był często bardzo krytyczny. „Agora” nagrodziła go nawet tytułem „Człowieka Roku”. Laudację wygłosiła wtedy prof. Barbara Skarga, nazywając Życińskiego „człowiekiem niebywałym”. Z Adamem Michnikiem spierał się często, ale byli sobie bliscy w wizji państwa i demokracji. Pozostawał też wierny „Tygodnikowi Powszechnemu”, stale publikował w nim Okruchy słowa, będące błyskotliwą aktualizacją orędzia biblijnego.
Nie bał się trudnych wyzwań, może nawet ich szukał, stąd jego spotkanie z młodzieżą na Przystanku Woodstock. Uważał, że nie należy czekać, że nie można się uprzedzać, że trzeba rozmawiać także z tymi środowiskami, które są oddalone od Kościoła. Zresztą młodzi od Jurka Owsiaka to w większości katolicy, może pogubieni, może zbuntowani, ale przecież szukający po swojemu prawdy. Czuł się wśród nich jak ryba w wodzie.
Personalista z duszą poety
Był człowiekiem dobrym w rozumieniu ewangelicznym, czyli wrażliwym. Reagował natychmiast na krzywdę ludzką. Bez rozgłosu pomagał ludziom potrzebującym, zarówno finansowo, jak i duchowo. Szukał pracy samotnym matkom, które po upadku jakiejś firmy straciły możliwość utrzymania rodziny, wspomagał materialnie biednych studentów. Po katastrofie smoleńskiej przelał swoje oszczędności w wysokości kilkudziesięciu tysięcy złotych na konto matki, która pozostała sama z dziećmi, z rozpaczą po utracie męża i bez środków do życia. Wspierał finansowo także te inicjatywy społeczne i intelektualne, w tym niskonakładowe pisma, niekoniecznie katolickie, które oceniał jako ważne dla debaty publicznej, a będące niekiedy na granicy bankructwa. O tej samarytańskiej działalności abp. Życińskiego wiedzieli tylko najbliżsi współpracownicy, a i to pewnie nie wszyscy. Nie chciał, żeby o tym mówiono.
Sam niewiele potrzebował, nie dbał o siebie, był właściwie abnegatem, nigdy nie miał telewizora, wystarczały mu tylko książki, mnóstwo książek, i komputer. Zawsze bronił ludzi, którzy znajdują się w skrajnych sytuacjach: samotnych, skrzywdzonych, osądzanych bez wyroku. W tych przypadkach był bezkompromisowy. Bał się świata, w którym bez poczucia odpowiedzialności moralnej, bez głosu sumienia można w imię sukcesu zniszczyć każdego i usprawiedliwić wszystko. Nie ograniczał się do jednorazowego kontaktu z potrzebującym pomocy, do zdawkowego pocieszenia, podtrzymywał na duchu osobiście, telefonicznie, mejlowo, esemesowo. Przeżywał cierpienie drugiego człowieka, był pięknym przykładem personalizmu. Bronił publicznie ludzi atakowanych na pierwszych stronach gazet (nie tolerował tabloidów, czasami żartowałem, że to jedyna rzecz, której nie toleruje). Ilu bliźnich tym sposobem podniósł na duchu, ilu dzięki niemu powróciło do Kościoła? To wie tylko Bóg. Starał się każdego traktować indywidualnie, bo dramat każdego człowieka jest inny. Mówił: „Największy grzesznik, pogubiony, sfrustrowany, zasługuje na tolerancję. Wiem, że tego podejścia nie rozumie wielu ideologów trzymania się zasad za wszelką cenę. Jednak dla mnie odczłowieczone zasady są dobre do przyjęcia w matematyce, ale nie wobec człowieka”.
Gazety, tygodniki, miesięczniki i kwartalniki czytał regularnie i szybko. Miał niezwykłą zdolność fotografowania oczami całych stron, dzięki czemu „pożerał” mnóstwo książek, pasjonowały go biografie, dzienniki i pamiętniki znanych pisarzy, filozofów i polityków. Potem cytował fragmenty w licznych artykułach, a nawet kazaniach. Czytał poezję Herberta, Miłosza, Twardowskiego. Jego przyjaciel, ks. Michał Heller w kazaniu w katedrze tarnowskiej powiedział, że Życiński był w głębi duszy poetą. Zły humor poprawiał sobie lekturą Janusza Głowackiego. Cytatami z jego książki Z głowy posługiwał się wielokrotnie, zaśmiewając przy tym serdecznie. Lubił absurdalne i ironiczne poczucie humoru Głowackiego. Ostatnio z zaciekawieniem przeczytał Good night, Dżerzi. W ostatnich Okruchach słowa, wydrukowanych już po śmierci, cytuje jeden z prześmiewczych felietonów Głowackiego.
Krzywa samozadowolenia będzie rosła?
Na pytania egzystencjalne poszukiwał odpowiedzi w konkrecie nauczania Jezusa Chrystusa. Przekonywał, że życie Camusa może ułożyłoby się inaczej, gdyby w okresie swych fascynacji Marksem i Prometeuszem znalazł kogoś, kto „ukazałby mu prometejski wymiar chrześcijaństwa”. Niestety, „samotny Syzyf ze swym kamieniem pozostał mu ostatecznie bliższy niż Chrystus przyjmujący krzyż, by odkupić ludzkość”. Przypadek Życińskiego tym się różnił od przypadku Camusa, że w perspektywie Zbawiciela samotność długodystansowca nie ma w sobie egzystencjalnego pesymizmu, wpisane jest w nią bowiem ciągłe poszukiwanie nadziei.
Cierpienie pozostaje jednak cierpieniem. Abp Życiński nigdy się ze swoim cierpieniem nie obnosił – ani z wieloletnią chorobą (właściwie chorobami), ani z bólem duchowym, który był większy i bardziej doskwierający, gdy brutalne ataki na niego pochodziły od ludzi Kościoła. Mocno dotykały go pomówienia o współpracę z SB, doświadczył co to znaczy być niewinnie oskarżonym. Starałsię być twardy, nie poddawał się. Można mieć wielką wiarę, i on ją miał, ale przecież człowiek jest tylko człowiekiem, są granice wytrzymałości.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.