Artysta z variétés

Niedziela Niedziela
30/2011

Już w średniej szkole muzycznej w Krakowie wróżono mu wielką, wirtuozowską, karierę. Był jednym z najbardziej utalentowanych uczniów. Kiedy został studentem prof. Zbigniewa Drzewieckiego w warszawskim Konserwatorium, znawcy przedmiotu uważali, że niebawem zostanie zwycięzcą jednego z Konkursów Chopinowskich. On jednak wybrał muzykę rozrywkową. Bo – jak sam przyznawał – nudziły go wielogodzinne, monotonne ćwiczenia

Z Krakowa do Warszawy

W 1961 r. Kisielewscy przenieśli się do Warszawy. Raz – z powodu studiów Wacka w warszawskim konserwatorium. Dwa – z powodu ponownego posłowania Kisielewskiego. Tym razem z Siedlec. W Warszawie, jeszcze na pierwszym roku studiów, Wacek Kisielewski poznał Marka Tomaszewskiego. Obaj mieli podobne zainteresowania muzyczne. Potrafili kilka godzin rozmawiać w szkole o muzyce i jeszcze później stać godzinami na ulicy i rozmawiać o etiudach, preludiach, z równą pasją – o Prokofiewie i Chopinie, ale też o muzykach jazzowych. W czasie przerw między zajęciami grywali na fortepianie na cztery ręce. Jak zapamiętała Krystyna Kisielewska, zwykle zachwycony talentem Wacka prof. Drzewiecki niepokoił się o jego rozwój i narzekał, że zbyt mało czasu poświęca na ćwiczenia.

– Rodzice naprawdę cierpieli, że Wacek zrezygnował z muzyki klasycznej. Szczególnie ojciec. Wacek mamę zawsze uspokajał z serdecznym śmiechem – wspomina Jerzy Kisielewski. – Mówił do niej: „Mamo, ja jestem artystą z variétés”.

Niemal corocznym celem wakacji rodziny Kisielewskich było morze. Dorośli palili ognisko, grali w karty, zawzięcie dyskutowali o polityce i chłodzili w morzu butelki na „nocne Polaków rozmowy”. Zarówno w domu, jak i podczas wakacji bywał u Kisielewskich Władysław Bartoszewski, zwany Bartoszem albo Krzykaczem, bo już od progu głośno mówił. Często odwiedzali ich także: Mackiewicz, Micewski, Hertz, Tyrmand, Waldorff, Wańkowicz.

– Wacek, jako starszy o wiele lat, przecierał mi różnorakie szlaki. Zarówno te intelektualne, jak i dosłowne. Woził mnie na rowerze po Kuźnicy, Jastrzębiej Górze czy po Władysławowie. To były fascynujące wycieczki – wspomina Jerzy Kisielewski.

– Miał różne sportowe ciągoty – przyznaje Krystyna Kisielewska. – Kiedyś kupił dysk oraz kulę i rzucali tym z Jankiem Polewką na plaży, a my jako młodsze rodzeństwo mierzyliśmy im krokami metry. Te ich rekordy.

Z Warszawy do Paryża

Marek Tomaszewski i Wacław Kisielewski coraz częściej grywali już nie na cztery ręce, ale na dwa fortepiany. Najpierw w domu rodziców Wacka, później w konserwatorium. Któregoś dnia ojciec Wacka, Stefan Kisielewski, prawie już pogodzony z tym, że syn nie zamierza robić kariery klasyka fortepianu, polecił obu młodzieńców koledze z telewizji. Zagrali po raz pierwszy w 1964 r. i spodobało się. Zaproponowano im cotygodniowe występy w radiu. Zaczęli być rozpoznawalni i szybko zyskali popularność. Niebawem już mieli tłumy wielbicieli. Muzyka klasyczna w rozrywkowej wersji trafiła najpierw pod strzechy, a później na przysłowiowe salony. W kilka miesięcy po pierwszym koncercie na żywo, w filharmonii bydgoskiej, dostali propozycję zagrania przed warszawskim koncertem wybitnej piosenkarki niemieckiej Marleny Dietrich. Był rok 1966. Sala podzieliła się na wielbicieli Niemki i Polaków. Niebawem przyszły pierwsze zagraniczne koncerty duetu „Marek i Wacek”. Jednak wcale jeszcze nie zapowiadały oszałamiającej kariery. Zaczęła się ona dopiero rok później, po wygraniu Międzynarodowego Festiwalu Variétés w Rennes. Tam zdobyli pierwszą nagrodę, którą była statuetka „Złotego Gronostaja”, i – co najważniejsze – możliwość nagrania płyty dla wytwórni francuskiej. Płyta sprzedawała się doskonale, lecz francuskie sale koncertowe nadal nie były szeroko otwarte dla duetu. A sakiewka młodych zwycięzców wysychała. Tylko dzięki znajomości Stefana Kisielewskiego z Giedroyciem Marek i Wacek mogli zamieszkać w domu ogrodnika w Maisons-Laffitte. – Kiedy, gdzieś w końcu lat sześćdziesiątych, przyjechałem do niego do Paryża, byłem przekonany, że on opływa w dostatki – opowiada Jerzy Kisielewski. –  Tymczasem on mnie pyta: „Masz pieniądze ?”. Miałem piętnaście dolarów i mogliśmy pójść na kolację. On żył wtedy od koncertu do koncertu, a nie były to jeszcze wielkie pieniądze.

Pieniądze dla duetu i wielka międzynarodowa kariera to dopiero początek lat siedemdziesiątych. Najpierw zdobyli popularność w NRD, z której zresztą wyrzucono ich w 1980 r. – za granie ze znaczkiem „Solidarności” w klapach. Później spotkali doskonałego impresario w NRF i po koncertach ukazały się rewelacyjne recenzje, zarówno w prasie codziennej, jak i bulwarowej, a także muzycznej. Już w połowie lat siedemdziesiątych dostawali za koncert w zachodnich Niemczech po kilkadziesiąt tysięcy marek. Zapraszano ich do najbardziej renomowanych sal. Koncertowali nawet w Filharmonii Berlińskiej, raczej nieosiągalnej dla muzyków rozrywkowych. Ich płyty rozchodziły się w milionowym nakładzie. W całej Europie grali w nowej aranżacji utwory kompozytorów zarówno muzyki poważnej, jak i lżejszej. Z każdym rokiem przybywało im też własnych kompozycji. I z dumą pokazywali, że za „żelazną kurtyną” również są muzyczne talenty. Doceniono ich wreszcie i we Francji, gdzie koncertowali w paryskiej Olimpii.

Ale lata osiemdziesiąte były także wyczerpujące. Duet dawał w roku po blisko dwieście koncertów, co powoli prowadziło do zgubnej rutyny, pewnego rozleniwienia intelektualnego, a w końcu do sporów między przyjaciółmi o dalszy ich rozwój. Z sytuacji patowej w połowie lat osiemdziesiątych ratował ich podpisany z Japończykami kontrakt na tournée i nagrania. Z początkiem lata 1986 r. zasiedli do pracy nad nowym programem, solidnie ćwicząc, by wypaść jak najlepiej przed bardzo wymagającą publicznością japońską. Koncerty mieli rozpocząć latem.

Przed wyjazdem na tournée Wacław Kisielewski został zaproszony przez znajomego, poznanego niegdyś we Francji, na działkę do Kamieńczyka, nieopodal podwarszawskiego Wyszkowa. Wiedział, że będzie alkohol, więc wziął kierowcę, aby mógł prowadzić w drodze powrotnej jego samochód. Przed obiadem gospodarz postanowił pochwalić się Wackowi swoim nowym samochodem. Byli po piwie. Na wąskiej leśnej drodze Wacek nie chciał szarżować. Przejechał ostrożnie około kilometra. Oddał kierownicę właścicielowi na kilkaset metrów przed działką. Ten postanowił pokazać możliwości swojego samochodu. Wacek nie zapiął pasów. Wyrzuciło ich na zakręcie. Kierowca z wypadku wyszedł bez szwanku. Kisielewski wypadł z samochodu. Zmarł następnego dnia, 12 lipca, w szpitalu w Wyszkowie, nie odzyskawszy przytomności. Właściciel auta uciekł. Zgłosił się następnego dnia na milicję. Po przesłuchaniu i wpłaceniu kaucji oddano mu paszport i sprawca wypadku wrócił do Francji. Po kilku miesiącach prokuratura umorzyła dochodzenie.


 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...