Latarnie nie mają kółek

Przewodnik Katolicki 33/2011 Przewodnik Katolicki 33/2011

Nasz ludowy katolicyzm opiera się na dużym przywiązaniu do ceremonii, ale równocześnie można by dla niego utworzyć takie motto: „zawsze się jakoś wyspowiadam”. Polski katolik nagrzeszy, nagrzeszy, a potem próbuje ułożyć się z Panem Bogiem na swoich warunkach.

 

Ale po 1989 roku jedna ze stron stała się jakby bardziej „tą jedyną”…

- Tak, wtedy po raz pierwszy doszło do głosu środowisko, które nazywam michnikowszczyzną, a więc pewna formacja inteligencka, która przejęła stare założenie, że światła elita wychowa ciemny lud. I ta pewna siebie michnikowszczyzna zapragnęła wychować sobie także polski Kościół. Przygotowano wzorzec pozytywny „katolicyzmu otwartego”, który miał stopniowo wyrugować katolicyzm tradycyjny - ten nasz niby „zamknięty” katolicyzm narodowy. Ale to im się nie udało.

Nie nadajemy się na otwartych katolików?

- Okazało się, że ten katolicyzm otwarty nie miał żadnej mocy uwodzenia. Dziś, po dwudziestu latach można powiedzieć chyba, że jest to projekt ograniczający się już tylko do paru bardzo, bardzo sędziwych panów, którzy sami mają poczucie generalnej klęski. Kiedy np. czytam wywiad z bp. Pieronkiem - dość skandaliczny szczerze mówiąc, ale nie mnie dyscyplinować biskupa - to jest to rozmowa z rozgoryczonym prorokiem katolicyzmu otwartego, którego kompletnie nie posłuchano i który nie bardzo rozumie, dlaczego ten katolicyzm się nie udał.

No to dlaczego się nie udał?

- Wyjaśnię to poprzez porównanie – był kiedyś taki dziennik, który się zreformował, chwaląc się hasłem reklamowym, że jest gazetą, którą można przeczytać w 15 minut, podczas gdy inne w godzinę. I ów tytuł bardzo szybko padł, bo ludzie słusznie doszli do wniosku, że skoro zamiast godziny można czytać 15 minut, to jeszcze lepiej jest w ogóle nie czytać.

I podobnie było chyba z tą ofertą katolicyzmu otwartego. Lepiej nie być katolikiem w ogóle niż wyznawać takie nie wiadomo co. Kiedyś napisałem nawet, że człowiek potrzebuje Kościoła jak latarni morskiej. Ale ta latarnia musi być stale w tym samym miejscu. Bo jeżeli próbuje się jeździć z nią na kółkach, żeby ludzie mieli światło bliżej, to wówczas nie jest już ona nikomu do niczego potrzebna.

Z tego całego eksperymentowania z katolicyzmem „otwartym” ostało się jedynie hasło: „Kościół nie powinien się mieszać do polityki”.

- U nas ciągle pokutuje takie peerelowskie pojmowanie „zajmowania się polityką” – władza rzuca dziś oskarżenie, że ktoś się zajmuje polityką, kiedy np. tak jak niedawno abp. Gądecki mówi, że nie wolno kłamać, nie wolno wyzyskiwać i okradać ludzi z owoców ich pracy. A zaraz potem rozpętuje się nagonka mająca udowodnić, że takie słowa biskupa godzą w podstawy ustrojowe naszego państwa. Paranoja. Zupełnie jak za nieboszczki komuny.

To jest kanał, w który absolutnie nie wolno pozwolić się wpuścić. Kościół nie powinien zajmować się polityką w tym sensie, że nie powinien nakazywać wiernym, aby głosowali na pana Pipsztyckiego z jednej listy albo na pana Babackiego z listy drugiej. Kościół nie powinien pchać się w międzypartyjne i wewnątrzpartyjne przepychanki i nie powinien decydować o obsadzie stanowisk – i to akurat jest prawda.

A da się tak?

- Zawsze możliwe jest jakieś iskrzenie, bo proboszcz musi być bardziej z ludem, a biskup jednak troszkę bardziej myśleć o całości Kościoła. Tylko że w PRL-u mieliśmy prymasa Wyszyńskiego, który rządził bardzo patriarchalnie i bardzo surowo, ale dzięki temu Kościół trzymał jeden wyraźny kurs. Natomiast w tej chwili rzeczywiście brakuje takiego wyraźnego  przywództwa. Być może jest to naturalne - takie osobowości jak Wyszyński czy Wojtyła nie rodzą się przecież w każdym pokoleniu. A może po prostu w cieniu wielkich drzew nie rosną inne wielkie drzewa?

Faktem jest, że gdybym miał wymienić dwa największe dziś problemy polskiego Kościoła, to jednym z nich jest właśnie brak niekwestionowanego przywódcy.

Syndrom kryzysu dynastycznego?

- Połączony z pewną dawką propagandy sukcesu.

Jest dobrze, bo na Lednicę znów przyjechało kilkadziesiąt tysięcy młodych?

- Tylko, że gra idzie o te tysiące osób, które tam nie przyjeżdżają i do których nie ma żadnego dotarcia. Sukcesem nie jest zorganizowanie wiernych, którzy i tak są wiernymi, ale  przyciągnięcie do Kościoła ludzi nowych i tych, którzy się od niego oddalili. A to jest zadanie niezwykle trudne, które można wykonać tylko dysponując armią zapalonych kaznodziejów, takich „szaleńców bożych” gotowych iść, działać i przyciągać ludzi własnym przykładem. Oni się nie rodzą na kamieniu, o nich trzeba zadbać.

Tymczasem mam wrażenie, że na fali takiego hurraoptymizmu po czasach Jana Pawła II zapomniano trochę, że o wyniku bitwy tak naprawdę nie zadecydują ciężkie jednostki pancerne, tylko te grupy harcowników, czy rangersów - mówiąc językiem militarnym - którzy idą w interior i te wioski, wioska po wiosce pozyskują.

A drugi problem polskiego Kościoła?

- Trochę przekornie powiem, że jest nim sam model „ludowego” katolicyzmu. To nasza siła a zarazem słabość. Polski katolicyzm był słusznie mitologizowany w latach zniewolenia, bo dawał siłę i pozwalał na przetrwanie polskiego ducha. Ale ta sama ludowość sprawia, że jest to taki katolicyzm, powiedziałbym…

Podpowiem: nieszczególnie gorliwy.

- Otóż to. Nasz ludowy katolicyzm opiera się na dużym przywiązaniu do ceremonii, ale równocześnie można by dla niego utworzyć takie motto: „zawsze się jakoś wyspowiadam”.

Polski katolik nagrzeszy, nagrzeszy, a potem próbuje ułożyć się z Panem Bogiem na swoich warunkach.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...