Codzienność naszego katolicyzmu upływa w rytmie dziwacznego kontredansu. Trzeba tak dramatycznych sytuacji jak ta z Krakowskiego Przedmieścia, by tancerze spojrzeli sobie prosto w oczy.
Do zdarzeń, jakie przez kilka ostatnich tygodni rozgrywały się na Krakowskim Przedmieściu, pasuje fragment teorii chaosu, nazywany „efektem motyla”. Podobno w układach nieliniowych minimalna zmiana danych „na wejściu” powoduje potężne zmiany „na wyjściu”. W myśl tej teorii ruch motylich skrzydeł nad Wrocławiem może doprowadzić do huraganu nad Mokotowem. Podobnie lokalny (na początku) spór o miejsce krzyża upamiętniającego ofiary katastrofy pod Smoleńskiem zmienił się w huragan, który wywraca do góry nogami ustalony porządek, obnaża mielizny życia wspólnotowego, wzywając jednocześnie do tablicy wszystkich właściwie jego uczestników.
Po kolędzie
Co najważniejsze: uderza w feudalną strukturę, na jakiej zbudowany jest polski katolicyzm. Pochodną feudalizmu jest zaś hipokryzja, która przybiera w pejzażu rodzinnym przedziwne formy.
Mówiąc o hipokryzji, mówię również o sobie. Czuję się członkiem wspólnoty od pokoleń wychowywanej w identyczny sposób. Nie potrafię rozmawiać z księżmi, ponieważ z księżmi się nie dyskutuje – to jeden z niepisanych fundamentów edukacji. Księdza należy przede wszystkim słuchać. Należy się szeroko uśmiechać, potakiwać uprzejmie i nie prowokować, co pozwoli na uniknięcie zbędnych zgrzytów. Ksiądz pogada i pójdzie, w końcu taki ma zawód, i trzeba to uszanować. Katecheza trwa krótko, w sam raz tyle, żeby przepisać zadanie z matematyki albo dla fasonu przyciąć w karty z kolegą. Ksiądz uśmiechnie się podczas kolędy, pogłaska dzieci po głowie, powie kilka zdań w rodzaju: „Dzieci to jednak szybko rosną, że ho ho, ani się obejrzeć” albo skomplementuje wystrój mieszkania. Pod czaszką kłębią się co prawda pytania, ale nie ma na nie czasu. Ani ja go nie znam, ani on mnie.
Natomiast kiedy wyjdzie, o, wtedy wymowny robię się bardzo. Nie jestem w tym osamotniony: jak kraj długi i szeroki, społeczeństwo pomstuje na duchownych, tyle że za ich plecami. Ma kochankę, źle kazania mówi, nudne te jego katechezy jak flaki z olejem, a jak był pogrzeb Kowalskiego i nazjeżdżało się ludzi, to nie wpuścił nawet na parking przed plebanią, musieli na chodnikach parkować.
Wyraźne ślady tego rozdwojenia odnajdziemy w najświeższych statystykach z diecezji płockiej. Pokazują one, jak przekonania wiernych rozchodzą się z nauczaniem Kościoła, co budzi tym większe zdziwienie, że diecezja składa się przede wszystkim z parafii wiejskich, czyli uznawanych za najbardziej konserwatywne. 43 proc. ankietowanych uznaje dopuszczalność in vitro (dalsze 20 proc. pod pewnymi warunkami), 43 proc. dopuszcza współżycie przed ślubem, niemal 30 proc. uznaje za dopuszczalne życie w wolnym związku, a ponad 18 proc. dopuszcza seks bez ograniczeń. Zestawmy te statystyki (cytuję za „Gazetą Wyborczą”) z ostatnią wypowiedzią abp. Józefa Michalika, który w „Rzeczpospolitej” z 10 sierpnia stwierdził: „Sprawa in vitro to jest problem prostowania ludzkiego sumienia. Ludzie, którzy mówią, że in vitro nie jest przekroczeniem prawa Bożego, mają krzywe sumienie i Kościół musi je prostować”; zestawmy je z głosami z episkopatu, że zwolennicy in vitro nie mogą przystępować do Komunii – a otrzymamy obraz instytucji głęboko podzielonej. Co najważniejsze – instytucji, w której dialog wewnętrzny właściwie nie istnieje. Nie wierzę, by spośród wiernych diecezji płockiej zbyt wielu dyskutowało z duszpasterzami o swoich poglądach.
Żeby uściślić: zrzucanie całej winy za tę sytuację na księży byłoby poważnym nadużyciem. Za pogłębiający się kryzys winę ponoszą również parafianie, którzy nie chcą (nie potrafią?) artykułować własnych potrzeb. Zamiast dyskutować, łatwiej wybrać rolę pokornego sługi.
Zazwyczaj milczą
Czemu wątpliwości zabieramy do domu? Jak to możliwe, by ten kraj, na pozór tak rozgadany, rozwichrzony i niepoprawny, milkł na widok księdza? Na myśl przychodzi kilka przyczyn.
Jedną z nich jest to, że wbrew pozorom taka sytuacja jest wygodna dla obu stron, pozwala bowiem na uniknięcie niewygodnych pytań, spojrzenia prosto w oczy, rzeczowej rozmowy. Ani ksiądz za bardzo nie dociska, ani też parafianin za bardzo nie spieszy się z wyciąganiem swoich obolałości na światło dzienne. Codzienność polskiego katolicyzmu nadal upływa w rytmie dziwacznego kontredansu. Obie strony, choć niby tańczą ze sobą, pozostają osobno. Trzeba tak dramatycznych sytuacji jak ta z Krakowskiego Przedmieścia, by partnerzy spojrzeli sobie prosto w oczy – przekonanie, że przed Pałacem Prezydenckim stanęły naprzeciwko siebie Polska katolicka i Polska ateistyczna, jest bowiem z gruntu błędne. Nawet jeśli tak było na początku, to rychło spór ewoluował w konflikt między różnymi odcieniami katolicyzmu. Między religią, która czuje się na tyle mocna, by poradzić sobie bez tak intensywnej obecności w życiu publicznym, a tą jej odmianą, która serio uznaje, że cały ten kraj nadal, jak mówił główny bohater „Jeziora Bodeńskiego” w swej słynnej przemowie, „kształtem przypomina serce, a przy odrobinie dobrej woli można go przyrównać do człowieka, który rozwarł ramiona. Tak. Rozwarł ramiona przybite do krzyża”. Między katolicyzmem, który jest w stanie uznać reguły demokratycznej gry, a tą jego wersją, która domaga się intronizacji Chrystusa Króla. Dotychczas swoje racje w kościołach i na ulicach demonstrowała wyłącznie ta druga strona. Nic dziwnego. Jeśli katolik nawołuje do tego, by szanować głosy tych, którym z katolicyzmem nie po drodze, uznawany jest za odszczepieńca i czarną owcę w stadzie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.