Czasem zostają po nich strzępy notatek, jakiś sweter lub szalik, fotel powycierany na łokciach, zdjęcie z twarzą bez rumieńca, obrączka… Zmarli wcale nie odchodzą. Oni tylko „wymykają się naszym oczom”.
Lubię wiersze ks. Twardowskiego. Trzymam kilka tomików na szafce przy łóżku, nie obawiając się, że jakieś nadęte słowa wykipią nocą spomiędzy sfatygowanych kartek. W Abecadle dziewięćdziesięciolatka – tam, gdzie mowa o umieraniu – znajdują się jedne z piękniejszych wersów. Że śmierć jest miłości potrzebna. Że jak sól ją utrwala. Że ukochani umarli są blisko i we śnie na palcach podchodzą. Poezja… Niestety, w prozie życia trudno uwierzyć (tak bez zdradzieckiej nutki zwątpienia), że śmierć nie jest naszym wrogiem, że można na nią spojrzeć w duchu nadziei, a nie jak na katastrofę, która zdarza się zawsze w niewłaściwym miejscu.
Kiedy podczas przysięgi małżeńskiej mówi się o tym, że „cię nie opuszczę aż do śmierci”, to ten kres nie mieści nam się w głowie. Po prostu. Potem obrączka matowieje – polerowana na kolejne „lecia”. Ile ich będzie? Dla niektórych kilka, dla innych kilkadziesiąt. Póki nie staniesz się wdową. Lub wdowcem.
Podjęłam dzieło męża
– Mąż był geografem – wspomina Hanna Marchlik. – Poznaliśmy się na balu biologów, chociaż ani ja, ani on nie lubiliśmy tańczyć. Właściwie Tadeusz znalazł się na tym balu przypadkiem – koledzy przyszli w garniturach, a on – dość oryginalnie – w swetrze… Był z urodzenia chełmianinem, ja urodziłam się w Bydgoszczy, choć moja rodzina pochodziła także z tamtych stron. No i na parkiecie zgadaliśmy się, że może warto się bliżej poznać, skoro mamy nieomal wspólne korzenie. Tak się zaczęło: na balu biologów, podczas tańca, który nam nie wychodził… Za rok trafiliśmy na bal geografów. W ogóle muszę się pochwalić, że mąż w 1970 r. był najlepszym studentem na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Imponował mi swoją wiedzą. Był bardzo oczytany. Nasz dom jest zresztą w dalszym ciągu wypełniony książkami. Biblioteczka domowa liczy… jakieś 2 tys. tomów.
Staż małżeński Hanny i Tadeusza to 24 lata. Zawsze wszystko robili razem: planowali, pracowali, wypoczywali, podróżowali. Chociaż rachunki i rozliczenia podatkowe były osobistą pasją Tadeusza – żona patrzyła na „papiery” z dużą dozą nieufności. Rok 1995 zamknął pewien etap jej życia. Jej i dwóch dorastających córek (miały wtedy 14 i 16 lat). – Mąż bardzo krótko chorował, więc nie miałam czasu na refleksję: co by było, gdyby…
Pierwsze tygodnie były bardzo trudne, ale dużo dała mi modlitwa. Nie pozwoliła zwątpić. Miałam również dzieci, o które musiałam zadbać. Właściwie… nie było czasu na to, żeby wylewać łzy. Człowiek z zapuchniętymi oczami jest zmęczony i gorzej funkcjonuje. Niektórzy radzili mi zostać w domu. Uporać się z bólem w czterech ścianach. Nie brałam tego pod uwagę. Za dużo rzeczy było do zrobienia.
Hannę wspierał jej ojciec – potem dowiedziała się, że trochę wątpił w to, że sama da sobie radę. Chociaż jego matka – też jako wdowa – wychowywała sześcioro dzieci. – Pomyślałam, że nie ja jedna straciłam męża, że takich jak ja są tysiące. To – w jakimś sensie – podtrzymywało mnie na duchu. Miałam wtedy 47 lat. Owszem, stało się coś dramatycznego, ale wiedziałam, że trzeba iść naprzód. To przekonanie dała mi wiara, która nie jest przecież wiarą człowieka smutnego, tylko radosnego. Bo śmierć tak naprawdę niczego nie kończy…
Tadeusz Marchlik był człowiekiem czynu – angażował się w życie parafialne, społeczne, polityczne… Był pierwszym redaktorem gazetki „Wspólnota”, która ukazuje się do dziś w bydgoskiej parafii Chrystusa Króla, piastował stanowisko przewodniczącego zarządu wojewódzkiego Stowarzyszenia Civitas Christiana, w 1989 r. uzyskał mandat posła na sejm kontraktowy.
– Po śmierci męża ksiądz proboszcz zapytał mnie, czy nie chciałabym kontynuować jego dzieła. Odpowiedziałam mu wówczas, że taka dobra to nie jestem… Przez pierwsze miesiące chciałam ochłonąć po tej stracie. Ale w miarę upływającego czasu docierała do mnie konieczność „przejęcia pałeczki” i ocalenia tego, co zapoczątkował. Jedna z pierwszych próśb dotyczyła udziału w komitecie organizacyjnym III Biegu Sztafetowego im. ks. Jerzego Popiełuszki. Miałam też napisać reportaż z trasy. Wcześniej zajmował się tym Tadeusz i choć towarzyszyłam mu w poprzednich biegach, nie byłam przekonana, że zrobię to tak dobrze jak on. To była moja pierwsza „wdowia aktywność”.
Tadeusz Marchlik na rok przed śmiercią rozpoczął w gazecie redagowanie działu komentatorskiego „Widziane z Błonia”. W 1994 r. – kiedy Akcja Katolicka w Polsce nie była jeszcze erygowana – na pierwszej stronie jednego z numerów napisał tekst W kierunku Akcji Katolickiej. Hanna nosi go do dziś jako „osobistą relikwię”. Nic więc dziwnego, że kiedy dwa lata później proboszcz ogłosił, że poszukuje osób chętnych do współtworzenia grupy inicjatywnej, zgłosiła się i ona. – Po prostu wiedziałam, że gdyby mąż żył, to na pewno by poszedł. Więc nie mogłam nie podjąć pewnych rzeczy – także w jego imieniu. Mój udział w życiu Kościoła stawał się naturalny. Dzisiaj działam w szeregach Akcji Katolickiej i Civitas Christiana. Poza tym… lubię podróżować. Uczę się języka hiszpańskiego i – w miarę możliwości – odwiedzam Hiszpanię, gdzie mieszka młodsza córka. Chciałabym również wrócić do malowania. Czuję, że jakieś furtki są wciąż otwarte.
Powtórne zamążpójście? Tego nie brała pod uwagę… Może w początkowym okresie – i to tylko dlatego, że nie potrafiła samodzielnie zrobić wielu – typowo męskich – rzeczy. Nie oglądała się jednak za nikim. – Postanowiłam, że nawet gdyby ktoś bardzo interesujący starał się o moje względy, to nie. Trzymałam na dystans potencjalnych kandydatów, ostentacyjnie nosząc obrączkę…
Nosi ją do dziś.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.