Czasem zostają po nich strzępy notatek, jakiś sweter lub szalik, fotel powycierany na łokciach, zdjęcie z twarzą bez rumieńca, obrączka… Zmarli wcale nie odchodzą. Oni tylko „wymykają się naszym oczom”.
Dlaczego tak szybko?
Zdzisław Marach poznał żonę – jak to zazwyczaj bywa – przez przypadek. Właśnie wrócił z wojska. Jego matka i Halinka razem pracowały. – Pamiętam tę wycieczkę zakładową do Kórnika, jakby to było wczoraj… W drugim autokarze jechała dopiero co poznana dziewczyna, która w sierpniu 1973 r. została moją żoną. Ks. Paweł Matausz, który udzielał nam ślubu, powiedział, że najlepiej jest, kiedy żona męża, a mąż żonę poznaje przez całe życie. Perspektywa każdego kolejnego dnia, który może przynieść coś nowego, wnosi do małżeństwa jakąś świeżość. Tak było z nami. Ponadto zawsze łączyła nas wspólna droga. Nigdy nie musieliśmy stawać obok siebie i zastanawiać się, w którą stronę pójść. To było najwspanialsze, a potem najtrudniejsze w tym rozstaniu…
Pierwsze myśli po śmierci? Na pewno pytanie: dlaczego tak szybko? Choroba nie dawała sygnałów, że Halina może odejść w niespełna 23 dni od momentu zawiezienia do szpitala. Miała 58 lat. – Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Co dalej? – pytałem sam siebie. Wszystkie najdrobniejsze rzeczy w domu przypominały żonę. Wydawało się, że nie sprostam obowiązkom, które ona na co dzień wykonywała. To była dla mnie bariera nie do pokonania. Jednak czas pokazał, że ze wszystkim można się uporać. Z perspektywy ponad trzech lat widzę, że często nie docenia się codziennego – wydawałoby się zwyczajnego – wysiłku drugiego człowieka. Trzeba zachować równowagę – pomagać sobie w najdrobniejszych pracach, chociażby w opłatach rachunków, czego zawsze pilnowała żona. Potem takie niby drobiazgi mogą nas przerosnąć…
Odejście najbliższej osoby jest pewną cezurą – momentem granicznym wyznaczającym koniec jednej i początek następnej epoki. Czy gorszej? Na pewno innej – uszczuplonej przez nieobecność tego kogoś, ale bogatszej w nowe relacje z innymi ludźmi. – Po śmierci żony nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Szukałem zajęć, które by zagłuszyły i wypełniły pustkę. Postanowiłem, że nie będę siedzieć w miejscu. Pierwszym wyzwaniem był wyjazd do Wilna – do Ostrej Bramy. Znalazłem się blisko Matki Bożej. Przemyślałem parę spraw. Potem wziąłem kurs na Suwałki – rodzinne strony mojej żony. Znalazłem tam prawdziwe wsparcie, na które ciągle mogę liczyć. Wielką pociechą są również wnuki. To esencja życia.
Zdzisław Marach podkreśla, że czas jest mimo wszystko najlepszym lekarstwem. Goi rany. Czy rozgląda się za „towarzystwem”? Myśli o kolejnym związku są jeszcze za trudne. Nie mógłby stanąć przy ołtarzu, ale… – Coś z tym życiem trzeba zrobić. Nie wystarczą tylko wyjścia do teatru czy opery. Człowiekowi jest potrzebna kłótnia i godzenie się. Te drobne codzienne okruchy, których smaku – za życia bliskich – tak często nie doceniamy…
Ślub po raz drugi
Leszek był starszy od Małgorzaty (nie chce ujawniać nazwiska) o dwa lata. Poznali się w technikum rolniczym. – Chciałam być gwiazdą. Wybrałam się pierwszy raz na wieś w obcasach. A tu śnieg i zaspy po kolana. On przyjechał po mnie… traktorem. Był po prostu wspaniały – pracowity, wyrozumiały, bezkonfliktowy. Zostaliśmy małżeństwem w lipcu 1981 r.
Leszek zachorował na ziarnicę złośliwą w 1993 r. Mimo zastosowanej chemii jego stan z tygodnia na tydzień się pogarszał. Zmarł dwa lata później. Miał 35 lat. Małgorzata – 33. Osierocił dwoje kilkuletnich dzieci. – Mój świat się zawalił. Na szczęście, nie do końca legł w gruzach – a to jedynie za sprawą życzliwych ludzi – rodziny i przyjaciół. To oni wspierali mnie przez pierwsze lata, również materialnie. W natłoku codziennych obowiązków zadawałam sobie standardowe pytanie: dlaczego ja?
Obraziłam się na Pana Boga. Chodziłam do kościoła, ale… czułam się pokrzywdzona. No i siedziałam na cmentarzu – dziewczynki mogły wtedy porozmawiać z tatą. To był ciężki czas. Jednak musiałam żyć dalej.
Małgorzacie nie brakowało mężczyzny. Może tylko było jej smutno, kiedy córki wychodziły na plac zabaw lub szły na noc do babci, a ona zostawała sama. Wtedy gryzła samotność. Niby ma się znajomych, ale przecież oni też żyją swoim życiem. Ile można się narzucać?
Andrzej zaglądał do przychodni, w której pracowała. Też był wdowcem. Jego żona zginęła tragicznie w wypadku samochodowym. Został sam z dwójką synów. Poznali się w maju 1998 r. i na początku wcale nie myśleli o małżeństwie. Bali się reakcji dzieci – czy zaakceptują ich i siebie nawzajem. – Jesteśmy osobami wierzącymi i takie życie ze sobą bez sakramentu było… niezręczne. Mieszkaliśmy w centrum – na terenie parafii katedralnej. Dzieci udzielały się w kościele – chłopcy byli nawet lektorami. No i przyszła pierwsza wspólna kolęda. Na szczęście, trafiliśmy na wspaniałego księdza, który zapytał… czy mamy zamiar odwiedzić kancelarię parafialną. Odpowiedzieliśmy, że tak. Zbliżał się również czas Pierwszej Komunii Świętej naszych najmłodszych dzieci. Czuliśmy, że trzeba coś z tym zrobić, żeby być w porządku wobec siebie i Boga. Ślub odbył się 9 kwietnia 1999 r.
Potem wcale nie było łatwo. Małgorzata przyznaje, że zdarzały się i trudne dni. Przerastał ją ogrom obowiązków. Do pracy zawodowej doszedł jeszcze etat w domu – trzeba było zająć się czwórką dzieci. Ugotować, wyprasować, posprzątać, sprawdzić lekcje. Warto było. Dzisiaj jest szczęśliwa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.