Jaka muzyka jest wyznacznikiem tożsamości nas, wyznawców Chrystusa?
Był rok 1995. Robiłem właśnie jakieś porządki w domu i „jednym okiem” oglądałem w telewizji koncert z festiwalu w Opolu (to było „Rock – Opole”). W pewnej chwili na scenie pojawił się kolejny zespół, zaczął grać – w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, przyznam że większość zespołów grających „cięższego” rocka brzmiała dla mnie wtedy mniej więcej tak samo… Ale po chwili zatrzymałem się jak wryty, bo zdałem sobie sprawę że tekst który wokalista śpiewa prosto w mikrofon to słowa z Pisma świętego. Coś o Jezusie, potem „Hymn o Miłości” ze świętego Pawła… (Tak, to była „Armia”, a wokalistą był Tomasz Budzyński.) Byłem zaskoczony. Po pierwsze tym, że ludzie tak po prostu, na scenie, przed tłumem ludzi, śpiewają o Nim. To przecież nie był koncert muzyki chrześcijańskiej, tylko zwykły festiwal! Po drugie – zaskoczył mnie fakt, że takie słowa pojawiły się w zestawieniu z taką muzyką. Ciężki rock? I Jezus, i Słowo Boże? Przedziwny zestaw… Czy można chwalić Boga ciężkim rockiem?!
Ale właściwie – pomyślałem – dlaczego nie?…
Żyjemy w czasach, w których muzyka jest niezwykle ważnym wyznacznikiem tożsamości – zwłaszcza młodych ludzi, ale nie tylko. To, jakiej muzyki się słucha bywa dla młodzieży równie ważne jak zainteresowania, poglądy, filozofia życiowa. Często wystarczy sam wygląd, aby zamanifestować przywiązanie do określonego rodzaju muzyki: długowłosy „metalowiec” często nawet nie będzie próbował dogadać się z melancholijnym emo noszącym na koszulce wizerunek ulubionej młodzieżowej gwiazdy pop czy z hiphopowcem w czapce z daszkiem do tyłu i spodniach z krokiem w okolicy kolan…
Może więc warto zadać sobie pytanie: a jaka muzyka jest wyznacznikiem tożsamości nas, wyznawców Chrystusa? Od razu trzeba powiedzieć, że nie chodzi tu o konkretny gatunek muzyczny, bo chrześcijanin może być miłośnikiem rocka, rapu, jazzu czy bluesa, słuchać Bacha albo Hendriksa, zachwycać się operą – albo rock-operą. W każdym gatunku muzycznym powstają też dzieła poświęcone Bogu i – przynajmniej w intencji autora – pisane na Jego chwałę. Czy jednak można wyznaczyć jakiś wspólny mianownik, czy można wskazać coś, co łączy szeroko (bardzo szeroko!) pojętą muzykę chrześcijańską?
Muzyka którą gramy i śpiewamy na liturgii (zwłaszcza eucharystycznej) rządzi się własnymi prawami (przynajmniej częściowo te „prawa” można traktować dosłownie – bo istnieją przepisy i normy regulujące wykorzystanie muzyki w liturgii). Ale przecież „muzyka dla Boga” albo „muzyka o Bogu” to nie tylko liturgia. Gramy i śpiewamy o Nim lub dla Niego także przy wielu innych okazjach.
Trudno wyobrazić sobie spotkanie modlitewne bez śpiewu (bo przecież, jak lubimy powtarzać za świętym Augustynem, „Kto śpiewa ten dwa razy się modli”). Trudno także wyobrazić sobie ewangelizację (tę „zorganizowaną”) bez odpowiedniej oprawy muzycznej – wielu zwłaszcza młodych ludzi którzy po różnego rodzaju wydarzeniach ewangelizacyjnych pojawiają się w grupach i wspólnotach kościelnych wprost przyznaje, że to właśnie dynamiczna i pełna życia muzyka była tym, co w pierwszej chwili przyciągnęło ich do Chrystusa.
I zgodnie z tym, co napisałem wyżej – taką muzykę gra się dziś w różnych stylach, w różnych klimatach, różne gatunki zaprzęgając do służby Bogu. Nikogo już dziś chyba nie dziwią chrześcijańscy muzycy grający jazz czy bluesa; bardzo modne klimaty folkowe (zwane też „muzyką korzeni”) obecne są w repertuarze wielu zespołów śpiewających o Chrystusie, choćby „Arki Noego” czy „Dzieci z Brodą”. Coraz częściej słyszy się o chrześcijańskich grupach ewangelizujących za pomocą rapu, takich jak Full Power Spirit. Chrześcijańskie przesłanie można znaleźć w tekstach zespołów grających reggae i ciężkiego rocka, poezję śpiewaną i soul, muzykę elektroniczną i disco…
Czy to oznacza, że „dla Boga” i „o Bogu” można grać każdą muzykę? Tak… i nie. Tak – jeśli mamy na myśli style, gatunki, rodzaje muzyki. Ale nie – jeśli myślimy o jakości tej muzyki.
„If something is worth doing – it’s worth doing well”, głosi angielskie przysłowie. „Jeśli coś warte jest tego, żeby to robić – warte jest tego, żeby to robić dobrze”. Dla Boga – i „o Bogu” – można grać każdą muzykę, pod warunkiem, że będzie to dobra muzyka. Jeśli gramy na spotkaniu modlitewnym, na wieczorze pogodnym w czasie rekolekcji, na pielgrzymce, na koncercie ewangelizacyjnym – grajmy dobrą muzykę. Najlepszą, na jaką nas stać. I to nie tylko ze względu na Najwyższego Słuchacza – który przecież godzien jest tego, co najlepsze! – ale także ze względu na ludzi, którzy włączają się we wspólną modlitwę albo są „odbiorcami” naszych działań ewangelizacyjnych.
No dobrze – ale jaka muzyka jest dobra? Jak rozróżnić dobrą muzykę od muzyki złej, marnej czy po prostu przeciętnej i byle jakiej? Co trzeba wziąć pod uwagę?
Po pierwsze – tekst. Tak, właśnie „po pierwsze”, bo jeśli gramy dla Boga albo dla ludzi którym chcemy o Nim powiedzieć, to muzyka zawsze jest przede wszystkim nośnikiem tekstu. Jaki zatem powinien być tekst pieśni czy piosenki śpiewanej na spotkaniu modlitewnym, ewangelizacyjnym, czy choćby na wspólnotowej „imprezie”?
Przede wszystkim – zgodny z Pismem świętym i nauką Kościoła, a przynajmniej z nimi niesprzeczny. Jasne, poza liturgią „więcej nam wolno” niż na niej – możemy pozwolić sobie na bardziej poetyckie teksty, na bardziej ryzykowne metafory, na inne skojarzenia i dobór innych słów, na inne środki językowe… Ale jeśli to ma być śpiew dla Niego, albo – tym bardziej – jeśli ma mówić ludziom o Nim, to jego treść i przesłanie muszą być jasne i jednoznaczne. I nie chodzi mi tylko o teksty które jednoznacznie przeczą prawdom wiary – ale także o takie, które wykorzystują motywy religijne czy biblijne, ale nie są tekstami religijnymi, tylko poezją (na własne uszy słyszałem kiedyś śpiewaną na spotkaniu modlitewnym balladę Leonarda Cohena „Alleluja”, która – jak wie każdy, kto ją kiedyś słyszał – choć głęboka i dająca pole do przemyśleń, nie jest tekstem religijnym ani modlitewnym…).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.