Któż by się spodziewał, że akurat on – prezydent Christian Wulff, polityk bezbarwny, choć stale uśmiechnięty – stanie się bohaterem największej w Niemczech afery ostatnich lat? Dziś spora część opinii publicznej chce jego ustąpienia. Ale dymisja Wulffa może uderzyć rykoszetem w kanclerz Angelę Merkel.
O 52-letnim Christianie Wulffie mówiło się kiedyś, że to archetyp „idealnego zięcia”: grzeczny i ułożony, przystojny i z perspektywami. Zgoda, mało porywający, wręcz nudny. Ale za to przewidywalny i nie sprawiający kłopotów. Być może właśnie te ostatnie cechy sprawiły, że gdy w 2010 r. prezydent Horst Köhler nieoczekiwanie dla wszystkich złożył dymisję (po tym, jak media i politycy skrytykowali jego niezbyt przemyślane słowa o wojnie w Afganistanie), to Wulff, ówczesny premier landu Dolna Saksonia, został wytypowany na jego następcę przez Angelę Merkel i jej chadecko-liberalny obóz rządzący.
Czy dziś, gdy popularność „idealnego zięciunia” leci na łeb, na szyję, pani kanclerz żałuje tamtego wyboru? Oficjalnie nadal wspiera Wulffa. Ale jeśli wierzyć prasie, po cichu rozgląda się już za kolejnym kandydatem na najwyższy urząd – tak w miniony weekend podał dziennik „Rheinische Post”, zbliżony do rządzącej chadecji (w Niemczech prezydenta wybiera Zgromadzenie Federalne: Bundestag i przedstawiciele izby wyższej, Bundesratu). Jeśli to prawda, nie byłby to przejaw nielojalności, lecz rozsądku: dynamika wydarzeń w minionych dniach była tak dramatyczna, że dymisja Wulffa nie byłaby dla nikogo zaskoczeniem.
Dylemat Merkel
Christian Wulff nie złamał prawa. Ale zachowywał się w sposób, jaki nie przystoi głowie państwa. Zaciągał wątpliwe pożyczki (u zaprzyjaźnionego przedsiębiorcy i w banku, obie na warunkach tak korzystnych, że dla zwykłego śmiertelnika nieosiągalnych), a pytany o nie, kłamał. Przy okazji wyszło na jaw, że już wcześniej bez żenady korzystał z „prezentów”, np. darmowych wakacji, od zaprzyjaźnionych ludzi biznesu. Ale najpoważniej brzmi zarzut z ostatnich dni: Wulff miał wywierać niedopuszczalną presję na media, by zaniechały publikacji na jego temat.
Pytanie, którym żyją Niemcy, brzmi: czy prezydent, który utracił moralną integralność, który przestał być wiarygodny, może być prezydentem? Na razie odpowiedź brzmi: tak. A dokładniej: tego chce sam zainteresowany, który w wywiadzie – udzielonym tuż po Nowym Roku w publicznej telewizji (oglądano go w ponad 11 mln domów) – deklarował, że dymisji nie złoży.
Ponieważ to Merkel „wymyśliła” Wulffa i wprowadziła na najwyższy urząd (w Niemczech mający funkcję głównie reprezentacyjną), afera szkodzi jej politycznie. Mająca sukcesy w polityce międzynarodowej i ciesząca się popularnością w społeczeństwie, pani kanclerz nie ma szczęścia w polityce krajowej: jej partner koalicyjny, liberałowie z FDP są w stanie autodestrukcji (w sondażach spadli do 2 proc.). Jeśli Wulff ustąpi, wybór następcy może być trudny, skoro obóz rządzący ma dziś w Zgromadzeniu Federalnym większość tylko kilku głosów. Ale z dwojga złego, lepsze chyba to drugie niż posiadanie prezydenta, który za sprawą swych moralnych błędów utracił w oczach większości obywateli to, bez czego trudno sprawować ten urząd: wiarygodność i szacunek.
Pieniądze, polityka, moralność
Cóż takiego konkretnie uczynił Wulff? Na początku była afera z kredytem: jeszcze jako premier Dolnej Saksonii, Wulff – pragnąc kupić dom, po rozwodzie i kolejnym małżeństwie – pożyczył pół miliona euro od żony zaprzyjaźnionego biznesmena; pożyczka była oprocentowana niezwykle korzystnie (tylko 4 proc.). Pytany potem w lokalnym parlamencie (landtagu), czy utrzymuje kontakty biznesowe z tym przedsiębiorcą, zaprzeczył – co nie było prawdą, gdyż wszystko wskazuje, iż pieniądze były własnością tegoż przedsiębiorcy, a nie jego żony. Co więcej: wedle prawa, jako premierowi landu Wulffowi prawdopodobnie nie wolno było przyjmować pożyczki o najwyraźniej zaniżonym oprocentowaniu – o prawną interpretację toczy się spór.
Wulff najwyraźniej był świadom co najmniej moralnej dwuznaczności tej sytuacji, skoro kilka dni po dyskusji w landtagu zaciągnął kolejną pożyczkę, by spłacić nią poprzedni kredyt. Tym razem wziął kredyt w banku (BW-Bank ze Stuttgartu), ale – znowu – na niezwykle korzystnych zasadach, z oprocentowaniem poniżej rynkowego. Transakcja miała też drugie dno: BW-Bank, firma-córka Banku Krajowego Badenii-Wirtembergii, to mianowicie „domowy” bank firmy Porsche. Tymczasem jako członek rady nadzorczej innego koncernu z tej branży, Volkswagena, Wulff przyczynił się – przez państwowe gwarancje kredytowe – do włączenia firmy Porsche do koncernu Volkswagena, co uratowało Porsche przed bankructwem.
Gdy w połowie grudnia 2011 r. największy niemiecki dziennik, „Bild” opublikował materiały obciążające Wulffa, ten był akurat za granicą. Jego doradcy próbowali po dyletancku zbagatelizować sprawę. Okazało się to fatalne. A gdy potem wyszło na jaw, że jako premier landu i prezydent Wulff spędzał za darmo urlopy w luksusowych posiadłościach bogatych przedsiębiorców, głowa państwa poczuła się w końcu zmuszona do zabrania głosu. Na trzy dni przed Bożym Narodzeniem Wulff wystąpił przed rzędami kamer mikrofonów, aby – rzecz bez precedensu – publicznie przeprosić za „błędy” i przyznać, że nie zachował się jak należy.
Telefon do redaktora
Ale po tym czterominutowym wystąpieniu pozostały liczne pytania bez odpowiedzi. A okres świąteczno-noworoczny, gdy życie polityczno-medialne zamiera, okazał się ciszą przed kolejną burzą. Już pierwszego dnia po Nowym Roku dziennik „Süddeutsche Zeitung” napisał, że Wulff naciskał na redakcję „Bilda”, by zatrzymać publikację o swych kredytach. Wulff miał dzwonić na komórkę redaktora naczelnego „Bilda”, Kaia Dieckmanna, a że ten nie odbierał, zostawił na jego poczcie głosowej tyradę, w której groził nie tylko „prawnymi konsekwencjami”, ale też „ostatecznym zerwaniem” kontaktów z koncernem Springera (wydawcą gazety) i „wojną”.
Było to oczywiste złamanie zasady wolności prasy, a do tego dokonane w sposób maksymalnie nieudolny: przez nagranie, będące dowodem. A ujawnienie faktu, iż prezydent państwa usiłował wpłynąć w taki sposób na media, jeszcze bardziej podgrzało atmosferę. Popularność Wulffa – dotąd sytuującego się w czołówce niemieckich polityków – runęła w dół. Tym razem prezydent nie mógł liczyć na głosy solidarności ze strony obozu rządzącego; milczała Angela Merkel.
Po kolejnych dwóch dniach, gdy tematem numer jeden w niemieckich mediach była kolejna odsłona „afery Wulffa”, prezydent zgodził się udzielić wywiadu obu głównym stacjom publicznej telewizji, ARD i ZDF. Ale wywiad – przeprowadzony w dość upiornej scenerii, w podświetlonym na czerwono studio, budzącym nieodparte skojarzenia z inscenizacjami Wagnera („Zmierzch bogów”) – wniósł niewiele. Wulff postanowił stylizować się na ofiarę medialnej nagonki. Bronił zarówno swych kredytów, jak i swych urlopów, pytając, czy prezydentowi państwa nie wolno mieć przyjaciół. Na pytanie, czy kiedykolwiek myślał o dymisji, odparł przecząco. Jedynie telefon do Dieckmanna był „poważnym błędem”, za który Wulff przeprosił. Ale zaraz zaznaczył, że celem tego telefonu nie było zatrzymanie publikacji, lecz tylko przesunięcie jej o jeden dzień, tak aby on, Wulff, mógł wcześniej wrócić do kraju...
Jeśli ktokolwiek miał nadzieję, że to wystąpienie zakończy sprawę, był w błędzie. Ledwie wywiad Wulffa dobiegł końca, a szef „Bilda” już pisał do prezydenta list otwarty, w którym zaprzeczył tej wersji. „Oczywistym celem tego telefonu było wstrzymanie publikacji” – stwierdził Dieckmann. Powstała sytuacja tyleż groteskowa, co dramatyczna: okazało się, że albo kłamie prezydent państwa, albo redakcja największej bulwarówki... „Bild” zaproponował, że gotów jest opublikować pełny tekst wiadomości zostawionej przez Wulffa na poczcie głosowej Dieckmanna – ale ten pierwszy nie wyraził na to zgody. Komu więc wierzyć? Pytanie chyba retoryczne...
Prezydent w zawieszeniu
A tymczasem pojawiają się kolejne wątki. Inwestorzy Volkswagena zarzucają Wulffowi, że jako członek rady nadzorczej koncernu i zarazem premier landu nie dopełnił swych obowiązków, gdy Volkswagen dokonywał kontrowersyjnego zakupu firmy Porsche: Wulff nie zapobiegł mianowicie temu, że inwestorzy zostali – jak twierdzą – wprowadzeni w błąd. Chodzi o wielkie pieniądze: branżowy tygodnik „Wirtschaftswoche” twierdzi, że roszczenia odszkodowawcze mogą sięgnąć miliardów euro.
Jakby tego wszystkiego było mało, uwaga skupia się teraz również na młodej żonie prezydenta: tygodnik „Focus” twierdzi, że wielkie niemieckie domy mody udostępniały jej za darmo swoje kosztowne kreacje... Wolno sądzić, że to jeszcze nie koniec. W minioną sobotę po raz pierwszy przed pałacem prezydenckim w Berlinie pojawiło się kilkuset demonstrantów, domagających się dymisji Wulffa.
Co teraz? Czy przez następne lata Niemcy będą musiały żyć z niemoralnym prezydentem, z prezydentem „w zawieszeniu”? I to tylko dlatego, gdyż rząd Angeli Merkel nie może lub nie chce pozwolić sobie na ryzyko wyboru nowej głowy państwa? Pytanie brzmi tylko: jak długo jeszcze?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.