Z biskupem pomocniczym diecezji łowickiej Józefem Zawitkowskim, wybitnym poetą, kompozytorem, nietuzinkowym i skromnym człowiekiem, obchodzącym półwiecze kapłaństwa i 30-lecie posługi w Łowiczu rozmawia Michał Bondyra
„Napisać jedno słowo: «Matka» – to bardzo dużo. Napisać tomy o Matce – to za mało”. W niezwykły sposób oddał Ksiądz Biskup hołd swojej rodzicielce. Gdy zmarła, mały Józek miał 12 lat, a jednak na zawsze wryła się w jego serce…
– Rozpoczyna pan od ładnego i ciepłego pytania, ale dla mnie jest ono bardzo wzruszające. Im człowiek starszy, tym bardziej wspomina i jeszcze bardziej tęskni. Dlatego słowo „matka” jest dla mnie takie, jak pan przytoczył. Ze słowem „matka” łączy się wiele innych. Tych, którzy mogą nosić imię „matka”.
Mama była piękna, miała cudne warkocze, była czarna. Mądra i dobra. Pamiętam Pierwszą Komunię Świętą, a potem już tylko trudne lata jej choroby, kiedy każdy dzień był znakiem zapytania. Wiem, że tego 22 czerwca 1950 r. bardzo chciała w szpitalu mnie zobaczyć. Wołała mnie. Wtedy nie wiedziałem, co chciała powiedzieć. Dziś już nie tylko przypuszczam, ale i wiem…
Druga moja mama to szkoła. Cztery izby, przejściowa sień, a w klasie zielone ławki, a w ławce dziury na kałamarze. Trzeba było mieć obsadkę, stalówkę. I tak pisało się wtedy w klasach starszych, bo w pierwszych używało się ołówka. Pamiętam tamtą szkołę w Żdżarach nie tylko dlatego, że była carska, godna zaufania, ale dlatego, że byli tam piękni ludzie. Pierwsze nauczycielki: siostra Miriam – nazaretanka i pani Pietrzakowa – carska staruszka. Byłem w nie zapatrzony, zasłuchany, zakochany.
Trzecią miłością był kościół parafialny w Żdżarach. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, co znaczy taki Kościół powszechny, co się pisze z dużej litery. Przeczuwałem, że jest w nim wszystko to, co w tym kościele. Dlatego chciałem służyć do Mszy. Proboszcz pytał mamę: „Czy on będzie kiedyś księdzem?”. Mama się wtedy rozpłakała. Nikt tego nie wiedział, ale ona bardzo długo się wtedy modliła, tam przy ołtarzu św. Anny. Pytałem ją wtedy: „Dlaczego się tak długo modlisz, przecież wszyscy już dawno wyszli z kościoła?”. Dzisiaj już wiem. I potem ta matka urosła mi w taką czułą i mądrą.
Przez Kościół ukończyłem szkołę. Otrzymałem wykształcenie, ukończyłem seminarium, studia i to była moja troskliwa dobra, matka – Kościół. Wielki Kościół. Byłem szczęśliwcem, że jego znakiem był wtedy Prymas Tysiąclecia Stefan kardynał Wyszyński. Jego Bóg w majestat przyodział.
A potem jeszcze jedna. I nie wiem, która ważniejsza: matka Kościół czy matka Ojczyzna. Jedna nauczyła mnie modlić się, druga – ojczystej mowy. I znów byłem szczęśliwcem, bo moim nauczycielem języka polskiego w klasie maturalnej był ks. Jan Twardowski. Nieszczęściem on zaraził mnie taką chorobą…
Nazywa się poezja...
– No właśnie.
Pięcioro dzieci staje się półsierotami, osamotniony ojciec nie traci jednak głowy i wskazuje na obraz Matki Bożej, mówiąc: „Teraz ona będzie wam matką”. Pobożność, ufność, nadzieja, wręcz niesłychane…
– Dziś trudno mi sobie wyobrazić, jaką tata musiał mieć Abrahamową wiarę. Wiem, że proponowali mu ożenek, bo dzieci muszą mieć matkę. Miał tylko jedną odpowiedź: „Ja to żonę mieć mogę, ale dzieci matki już mieć nie będą”. Był nam dobry jak matka i jak ojciec. A przecież prócz mnie pierworodnego zostało jeszcze czworo. Mama umarła zaraz po urodzeniu tej najmłodszej – Zosi. Janek miał wtedy dwa lata, Stasiu cztery, a Anka osiem. To wszystko były drobiazgi. Nieżyjący już brat Stasio przeżywał najbardziej. Wychodził poza zabudowania chaty i patrzył w stronę, w którą odprowadzali mamę. Tata go zaskoczył: „Za kim ty tak patrzysz?”. „Bo mnie się zdaje, że stamtąd przyjdzie mama”. „Nie, nie przyjdzie”. I tym większą miłością otaczał go tata. Stąd takie sentymentalne wspomnienia. Ale gdy człowiek sierota może sobie po cichu popłakać, jest mu lżej.
Dom – mocny, konkretny i bezkompromisowy fundament – środowisko wymarzone dla wzrostu powołania…
– Ma pan rację. Jestem szczęśliwcem, że miałem taki dom. Podczas okupacji było u nas 17 ludzi. Warszawiaków. Dla wszystkich wystarczało chleba, a przecież nie było mąki. Dla wszystkich starczało dziadkowego miodu. Dla wszystkich starczało też miejsca. Najważniejsze w domu było to, że się wszyscy kochaliśmy nawzajem. Nasze wigilie były dla mnie snem cudownego świata. Snem raju.
Moim idolem był dziadek Franciszek. Dlatego, że był strażakiem, a mnie się podobał jego mundur. Tata grał w orkiestrze. Taka druga męska miłość. Byłem w nich zapatrzony. Dziadek nauczył mnie miłości do ziemi, tata – do czytania książek. Był taki chwalebny zwyczaj: gdy u nas na wsi w Wale nie było światła, ciotka Weronka i tata Bronek długo wieczorami czytali książki. Schodziły się sąsiadki, przychodzili sąsiedzi. Chłopi zapalili papierosa. Kobiety miały prządkę. Dziadek, chłop ze wsi, trylogię znał prawie na pamięć. Te wieczory były bardzo piękne. Dlatego tak łatwo było mi potem szukać w literaturze rzeczy dobrych.
Swoje palce w kapłaństwie Księdza Biskupa maczała Matka Boża. Parafrazując zawołanie Jego Ekscelencji, patrząc z perspektywy półwiecza, łatwiej być sługą czy synem Służebnicy?
– Niektórzy wytknęli mi, że nazwać się synem Służebnicy jest bardzo zuchwale. A to cytat z psalmu, więc nie mogłem go poprawiać. Dziś moje zawołanie biskupie streściłbym tylko w słowie „sługa Służebnicy” i by starczyło. Większym honorem jest jednak bycie synem Służebnicy. Służebnicy w znaczeniu rodzonej mamy, matki Kościoła, matki Ojczyzny. Ale co jest trudniejsze: być synem czy sługą, nauczyłem się od Reymonta. Bo służący to taki Witek, co ma bociana i pasie krowy. Parobek to wyższa sfera służącego. Ale służący to wolny najmita, co po Bożym Narodzeniu może iść szukać nowej pracy. Łacińskie
servus popycha mnie gdzie indziej. Niewolnik. W rodzinie rzymskiej był ojciec, matka, dzieci i pies. A niewolnik? On był rzeczą, jego można było zabić, sprzedać bez konsekwencji. Być niewolnikiem Służebnicy bardzo mi odpowiada, bo to ona decyduje o wszystkim, a ja chcę jej być tylko posłusznym.
Synem Służebnicy został Ksiądz Biskup za sprawą ojca, wtedy przy obrazie Matki Bożej.
– Tak, to był testament. I to zostanie jako rekolekcje i nauka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.