Podczas gdy media głównego nurtu serwują nam wielodniowe seriale z udziałem niezrównoważonego polityka, popychającego dziennikarki, w zaciszach rządowych gabinetów przygotowywane są przepisy, które mają istotne znaczenie dla demokracji. Tylko o nich prawie w ogóle się nie dyskutuje.
Jak więc zapewnić, że służby na pewno rozróżnią przestępców internetowych od kategorii osób, które w danym kraju stają się niewygodne dla rządzącej aktualnie siły politycznej? Akurat polskie władze – MSWiA oraz ABW – pytane w ubiegłym roku o te kwestie odpowiadały, że „narzędzia będą wykorzystywane zgodnie z prawem”. Ale niezależni obserwatorzy podkreślali, że obecne przepisy są dziurawe i umożliwiają służbom kontrolę komputerów i internetu bez uzyskania zgody sądu, która z mocy prawa jest wydawana na wniosek na przykład policji, ale najczęściej na założenie podsłuchów telefonicznych, stacjonarnych podsłuchów domowych czy perlustracji korespondencji. Tymczasem według obserwatorów już dziś służby mogą np. pobierać dane z naszych billingów bez kontroli sądów, powołując się na przepisy prawa telekomunikacyjnego, które to umożliwiają. Teoretycznie może prowadzić to do tego, że dane zapisane w naszych komputerach zostaną uznane przez jakieś służby za „dane teleinformatyczne” i ściągnięte, a następnie przechowywane bez naszej wiedzy i bez zgody sądu.
A że zagrożenie tego rodzaju wcale nie jest orwellowskim straszakiem, dowodzą doświadczenia zza naszej zachodniej granicy, gdzie w październiku ubiegłego roku wybuchła sprawa „niemieckiego Trojana”. Okazało się, że tamtejsze służby specjalne posługiwały się – mimo zakazu niemieckiego trybunału konstytucyjnego – przeglądaniem całej zawartości komputerów wybranych osób. Tymczasem orzeczenia trybunału pozwalały służbom wyłącznie na sprawdzanie, z kim za pomocą internetu komunikuje się podejrzany, ale już nie, jakie materiały posiada w swoim komputerze. Mimo że służby niemieckie miały złamać tamtejsze przepisy, rząd federalny w tej sprawie milczał. Jak w podobnej sytuacji zachowałby się polski rząd, pod którego auspicjami opracowywane są wspomniane „autonomiczne narzędzia”?
Zgromadzenie niewykonalne?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć, jednak krótko po ubiegłorocznej polskiej dyskusji nad wspomnianym projektem, najwyraźniej w pomysłach na kontrolę społeczną postanowiła nie być dłużna rządowi Kancelaria Prezydenta RP. Po konfrontacji i burdach, jakie wyreżyserowane zostały 11 listopada 2011 r., na warszawskich ulicach, z równie wyreżyserowanym pomysłem na nowelizację ustawy o zgromadzeniach, wystąpił prezydent Bronisław Komorowski. Z przygotowanej w prezydenckiej kancelarii inicjatywy legislacyjnej wynikało między innymi, że w zgromadzeniach publicznych, na przykład demonstracjach, marszach, pikietach nie mogłyby w zasadzie brać udziału osoby z zasłoniętymi twarzami. Nowelizacja prezydencka wprowadzała też do dotychczasowej ustawy instytucję „przewodniczącego zgromadzenia”. Miałby on być łatwo rozpoznawalny wśród innych demonstrantów i w zasadzie im przewodniczyć, dzięki czemu jednocześnie na nim samym spoczęłaby odpowiedzialność za przebieg zgromadzenia. Z punktu widzenia psychologii tłumu jest zrozumiałe, że w przypadku gwałtowniejszych protestów społecznych taka odpowiedzialność byłaby iluzoryczna. Któż więc decydowałby się na bycie „przewodniczącym” takiego, zawsze ze swej natury ryzykownego, zgromadzenia i tym samym brałby na siebie tak ogromną odpowiedzialność, zgłaszaną na papierze urzędowi gminy, za której to odpowiedzialności niedopełnienie, groziłoby przewodniczącemu zgromadzenia 7 tys. zł kary grzywny?! Jeszcze więcej, bo nawet 10 tys. zł grzywny, zapłaciłby natomiast ten uczestnik zgromadzenia, który nie dostosowałby się do instrukcji przewodniczącego, prowadzącego zgromadzenie.
Co ciekawe, prezydent zaproponował jeszcze inne rozwiązanie. Mianowicie nowelizacja wyposażała urzędy gmin w prawo zakazania zgromadzenia publicznego, jeśli zamiar przeprowadzenia takiego zapowiedziało kilka podmiotów w jednym miejscu i w tym samym czasie. Projekt precyzuje, że jeśli nie jest możliwe oddzielenie zgromadzeń zgłoszonych w tym samym miejscu i czasie, gmina „niezwłocznie wzywa organizatora zgromadzenia zgłoszonego później do dokonania zmiany czasu lub miejsca” tej manifestacji. Jedni pochwalili ten pomysł, że ograniczy on niepotrzebne konfrontacje, jednak drudzy dopatrzyli się w nim takiego oto niebezpieczeństwa, że jeśli zgłoszona manifestacja nie spodoba się komuś, to wystarczy, że jakiekolwiek stowarzyszenie czy grupa osób zgłosi w miejscowym ratuszu zamiar demonstrowania w tym samym czasie i miejscu, a gmina będzie mogła takie manifestacje zablokować, po prostu nie zezwolić na nie.
Zadziwiająca jest koincydencja różnego rodzaju projektów przepisów wkraczających w sferę prywatności obywateli czy zakładających gorset rozmaitych ograniczeń formalnoprawnych na powszechnie znane swobody obywatelskie, w krótkim czasie i pod dominującymi rządami frakcji, która „obywatelskość” wypisała sobie nawet na szyldzie. Czy to tylko przypadek, czy raczej wizja i przedsmak nowych norm w podejściu do spraw podstawowych wolności, jakie w przyszłości zapanują na całym świecie. Czy walka z mniej lub bardziej realnym terroryzmem oraz przestępczością będzie niosła ze sobą wysoką cenę, jaką stanie się ograniczanie praw ludzkich i obywatelskich? Czas, jak zawsze, pokaże. Jedno jest pewne: zamiast przyglądać się medialnemu spektaklowi z udziałem użytecznych idiotów, lepiej zaglądać za tę kurtynę na owej scenie marnej jakości, by za kulisami dostrzegać rzeczywiste zagrożenia, które już za 10, 20 lat mogą stać się niepostrzeżenie rzeczywistością, w której wysłużoną, ateńską demokrację zastąpi cyberkracja, czyli władza technologii nad człowiekiem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.