Często bywa tak, że artyści są chwaleni nie za to, za co powinni, a ich najlepsze dzieła idą w zapomnienie, ustępując tym bardziej trywialnym i łatwiej trafiającym do serc i umysłów. Nie inaczej jest ze sztuką Sławomira Mrożka Krawiec. To całkowicie przemilczane dzieło.
Można odnieść wrażenie, że cały Mrożek powoli odchodzi w niepamięć. Ale Krawiec to w jego twórczości dzieło szczególne. Być może dlatego, że w sztuce tej jest stosunkowo mało miejsca na komunizm, a więcej na coś, co zwykło się określać mianem refleksji ogólnej. Da się ona – nie mam tu dziś miejsca na streszczanie tej sztuki – ująć w słowach; największym marzeniem człowieka jest bycie kimś innym. Żeby to marzenie spełnić, człowiekowi jest potrzebny wybitny krawiec, absolutnie wybitny, który skroi dla niego nową skórę. Dopiero w niej, w tym przyodziewku dla duszy, człowiek będzie szczęśliwy. Ważne jest także to, że według Mrożka, obecność krawca jest absolutnie konieczna; gdyby ktoś sam próbował skroić i uszyć sobie nową skórę, gdyby ktoś sam próbował stać się kimś innym, nie będzie to miało znaczenia, choćby nawet sam był mistrzem krawieckim. Nie jest to istotne, krawiec bowiem musi przyjść z zewnątrz.
I nie chodzi tu bynajmniej o powierzchowne mody, którym wszyscy podlegamy. Chodzi o istotną przemianę, która zagwarantuje nam zadowolenie oraz podniesie naszą samoocenę. Za to ostatnie zaś – o czym warto zawsze pamiętać – Polacy są w stanie zapłacić bardzo wiele.
W XIX-wiecznych opisach podróży przyrównywano Słowian do Arabów. Podstawą tego porównania była silna u jednych i drugich chęć przypodobania się i zwrócenia na siebie uwagi. To ważny rys charakteru, ważna cecha, która każe w pojedynczych przypadkach odrzucać to, co lokalne i dla lokalnych spraw ważne, a przyjmować wszystko, co przychodzi z daleka. W przypadku zaś dużych grup ludzi zamienia się w ślepą wiarę w ocalenie, które przyjść może zza morza jedynie i całkowicie paraliżuje możliwość działania w grupie.
Znamy to i powtarzaliśmy ów błąd wiele razy w historii. Ze świadomością lub bez niej, ale powtarzaliśmy. Co było środkiem, centrum tego błędu i jak działał jego mechanizm? Myślę, że chodziło i nadal chodzi o słabość. Wobec osłabienia państwa, więzi, wobec zaniku komunikacji innej niż agresywna lub handlowa, ludzie czują się słabi i poszukują jakiegoś oparcia. Poszukują innego niż ich własne źródła siły.
Jeśli zajrzymy do sarmackich opisów podróży po Europie i świecie, zauważymy, jak mało tam jest fascynacji obcymi krajami i jak wielka jest chęć powrotu do domu. To znamienne i trudno doprawdy odnaleźć to już później w gorzkich pamiętnikach XIX-wiecznych emigrantów. Polacy niełatwo ulegali powierzchownym fascynacjom i nie dawali się zwieść pozorom. To przyszło później, po upadku państwa i jego struktur. Bo nawet to schyłkowe, słabe państwo dawało nam poczucie siły. Później tego zabrakło i rozpoczęło się poszukiwanie wzorów. Poszukiwanie stylu życia. We Francji, w Anglii, w Niemczech wreszcie. I nie będzie prawdą stwierdzenie, że to samo czynili Rosjanie, choć państwo mieli, nie będzie ono prawdą, bo Rosjanie swoje państwo zwalczali i czuli, że jest ono wrogie i bardzo wymagające, lojalność zaś wobec tego państwa jest wymuszona i sztuczna.
Polak, szlachcic, Sarmata, miał do swojego państwa stosunek pobłażliwy lub lekceważący, lubił je jednak i cenił. Potem, po likwidacji Rzeczpospolitej, zaczął dopiero szukać czegoś nowego, z czym mógłby się utożsamić jako indywidualność i jako członek kasty posiadaczy. I to nam, niestety, zostało do dziś. Tyle, że wyglądamy z tym znacznie gorzej. Bo kiedy ludzie z aspiracjami i chęcią do naśladowania obcych mają pieniądze oraz możliwości, to wiele można im wybaczyć, bo pieniądze i możliwości gwarantują jednak jakiś styl i jakość. Kiedy zaś za naśladowanie biorą się ludzie biedni, nierozgarnięci lub słabo zorientowani, wtedy rzecz cała zalatuje groteską. I nie ma dla takich ani litości ani współczucia.
Niestety, prostej tej prawdy nie sposób wytłumaczyć dziś nikomu, bo świat się skurczył i naśladowanie obcych jest łatwiejsze. Pozornie jednak, bo w istocie nie zmieniło się to wcale. Obcy nie są tylko tak bardzo obcy jak kiedyś. Tylko chęć ich naśladowania za wszelką cenę pozostała.
Wróćmy jednak do początku. Polacy posiadający państwo i króla nie chcieli za nic być Niemcami. To było pierwsze i najważniejsze rozróżnienie, za pomocą którego naród szlachecki określał się tu na ziemi, w ramach prawa i w ramach swojego państwa. Niechęć do Niemców na tronie polskim i do Niemców w ogóle była z dzisiejszego punktu widzenia dość zaskakująca. Polacy po śmierci Zygmunta Augusta woleliby widzieć na tronie prędzej cara Iwana niż cesarza z Wiednia. Wynika to wprost z poczucia siły względem wschodniego sąsiada, z przekonania, że łatwo można poradzić sobie ze wschodem, mając silne państwo, silne więzi kastowe i silną armię. Z Niemcami już trudniej, tym bardziej trudno, że prowadzą oni politykę rozkładu sąsiadów i powolnego ich osłabiania aż do całkowitego wchłonięcia lub podziału. To tłumaczy niechęć Polaków do Niemców i tego co dziś nazwalibyśmy Europą.
Polacy nieposiadający państwa nie chcą być przede wszystkim ofiarami. To jest wprost rzucająca się w oczy rzecz, którą zauważy każdy uważny czytelnik pamiętników pochodzących z XIX wieku. Nieprawdą jest, jakoby Polacy lubowali się w narzekaniu i prowokowaniu sytuacji, które czynią z nich ofiary. Polacy świetnie sobie radzą, bo ich podstawowym pragnieniem jest – nie być ofiarą. Z tym pragnieniem przetrwają zabory i Polska – jak to już kiedyś zostało ustalone – nie tyle odrodzi się po 123 latach niewoli, ile po prostu się ujawni jako byt silny, solidny, który pozostawał przez wiele lat ukryty.
Polska ujawniła się w roku 1920 w Bitwie Warszawskiej i bitwie nad Niemnem. Polska, jakiej potrzebowali wtedy wszyscy, niestety, za chwilę zmieniła swój charakter na stałe, podpisując traktat wytyczający granicę wzdłuż linii II rozbioru. Granicę tę gwarantowała Wielka Brytania, a Polacy z niezrozumiałych przyczyn traktowali poważnie umowy międzynarodowe. Być może dlatego tak czynili, gdyż przez ponad stulecie byli obywatelami państw silnych i mających potencjał na tyle duży, by samodzielnie gwarantować swoje bezpieczeństwo. Być może chodziło tu o proste naśladownictwo dojrzałych społeczeństw, silnych politycznie krajów, o naśladownictwo, które okazało się pułapką. W dodatku taką, której mechanizmu nikt wówczas nie rozumiał. Polacy budowali więc swoje państwo w pułapce, nie zdając sobie z tego sprawy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.