Pan Bóg najlepiej wie, kiedy kogo zabrać – mówi 92-letnia matka bł. ks. Jerzego Popiełuszki
Jak patrzy na to wszystko obecnie?
– Tam dobrze, gdzie nas nie ma – ucina krótko. – Zawsze trzeba, żeby było dobrze. Czy dobrze, czy źle – to i tak dobrze. Jak jest, tak jest dobrze. Widocznie Pan Bóg tak chciał.
Po tym jednak, co wtedy zobaczyła w prosektorium, jej życie uległo nieodwracalnej zmianie. Zmaltretowane, martwe ciało syna w jej pamięci utrwaliło się na zawsze. Obok obrazu jej martwej córeczki.
– Wciąż byłam matką pięciorga dzieci. Dwoje z nich już nie żyło – mówi.
Wkrótce zadziwiła świat, gdy przebaczyła mordercom. – Modlę się o to, żeby oni się nawrócili – mówi.
Żyć takim życiem, jakie jest
Kolejną bolesną stratą, z którą pani Marianna musiała się pogodzić, była śmierć męża – po sześćdziesięciu latach dobrego małżeństwa.
Władysław Popiełuszko gasł powoli. Długo chorował, a jego żona wytrwale się nim opiekowała.
– Czyniła to z wielką troską – mówi krewny, ks. Kazimierz Gniedziejko. – Pamiętam, gdy wiele lat wcześniej pękły mu wrzody, jego żona troszczyła się o specjalną dietę dla męża, wymyślała dla niego delikatne potrawy, np. wypiekane z chleba paluchy.
Z jego zdrowiem raz było gorzej, raz lepiej. Ale w końcu nadszedł moment, w którym Marianna Popiełuszko zdała sobie sprawę, że zbliża się koniec.
Władysław Popiełuszko zmarł w domu 26 czerwca 2002 r. Jak to przyjęła?
– Trzeba żyć każdego dnia takim życiem, jakie Pan Bóg daje – mówi pani Marianna.
Rozumiała, że śmierć jest dla męża wyzwoleniem. Nie musiał już przynajmniej cierpieć – tłumaczyła sobie i innym.
Pochowała go na cmentarzu parafialnym w Suchowoli.
– Dla siebie ja też tam krzyż postawiłam – opowiada.
Tajemnica dobrego życia
Tragedii w życiu Marianny Popiełuszko było wiele. Pod koniec wojny Rosjanie zamordowali jej młodszego brata, którego bardzo kochała. Na jej rękach zmarł ukochany ojciec. Przeżyła śmierć matki. Nagle zmarła w szpitalu jej młodziutka synowa Danusia. Osierociła troje małych dzieci, które Marianna Popiełuszko musiała wychować, zastępując im matkę, i z którymi mieszka do dziś. Nagle zmarł też jej osiemnastoletni wnuk Tomek. Niedawno pochowała męża jednej z wnuczek, który w wieku 49 lat zmarł na nowotwór. Także męża drugiej wnuczki, mającego zaledwie 42 lata…
– Z podziwem patrzyłam w ubiegłym roku na babcię, gdy siedziała w domu przy otwartej trumnie z ciałem zmarłego i głośno śpiewała z pamięci pieśni żałobne, ciągnąc od pierwszej do ostatniej zwrotki chyba przez pół godziny – opowiada owdowiała wnuczka Grażyna Siemion. Matka ks. Jerzego wie bowiem, że ten śpiew uwydatnia sens, kieruje ku wiecznym wartościom i przywraca życiu wymiar trwałości. Bo przecież „życie tylko zmienia się, nie kończy”. Nie wolno więc rozpaczać.
– Jak Bóg daje życie, to daje też śmierć – mówi. I zapewnia: – Moje życie było dobre.
– Dobre życie było… Ale trudne… – mówię do pani Marianny.
– A co, ty bez krzyża do nieba chciałaś się dostać?!
I radość, i cierpienie pochodzi od Boga. Pan Bóg wie, co jest dla człowieka najlepsze. Jedno życie się kończy, drugie zaczyna. Tak być musi. I tak jest dobrze. To dla niej oczywiste. Jak to, że po zimie nadchodzi wiosna, a po lecie jesień. I nie ma tu miejsca na wątpliwości.
– Ja mam spokój w duszy, bo wszystko przyjmuję z ręki Boga: czy cierpienie, czy ból, czy biedę. Jak nie akceptujesz życia, jakie masz, to nie znajdziesz spokoju. Akceptacja bowiem przywraca wszystkiemu właściwą perspektywę. I stanowi tajemnicę dobrego życia. Życia, które nigdy się nie kończy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.