Miałem 6 lat, gdy zmarł mój ojciec. Od tego momentu mama samotnie wychowywała piątkę dzieci. Wzięła na siebie obowiązki ojca i swoje – opowiada znany historyk prof. Jan Żaryn.
Moja mama, Aleksandra Jankowska, pochodziła z rodziny inteligencko−ziemiańskiej. Przed wojną, podczas studiów prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim, poznała swojego przyszłego męża, Stanisława Żaryna. Po wybuchu wojny, brał on udział w kampanii wrześniowej i rozeszła się wówczas wiadomość, że zginął pod Chorzelami od wybuchu granatu. Ojca uratowano, mimo że miał kilkadziesiąt odłamków w ciele. Jednak ta rana ocaliła mu życie, ponieważ trafił do szpitala, podczas gdy jego oddział znalazł się w niewoli sowieckiej i cały został wymordowany w Katyniu. Rodzice pobrali się w lipcu 1940 r. i zamieszkali w majątku Szeligi pod Warszawą. Z narażeniem życia udzielili tam schronienia dwojgu Żydom, małżeństwu Engelbergów, które trafiło do dworu dzięki siostrze Matyldzie Getter ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Para ukrywała się pod zmienioną tożsamością: ona jako opiekunka do dzieci, on jako ogrodnik. Za pomoc Żydom moi rodzice zostali po wojnie odznaczeni medalem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.
W czasie wojny ojciec działał w konspiracji zarówno wojskowej, jak i cywilnej, o czym mama nawet nie wiedziała. Ukończył też studia na tajnej Politechnice. Później brał udział w Powstaniu Warszawskim. 6 sierpnia 1944 r. mama, jadąc konnym zaprzęgiem do podwarszawskich Włoch, spotkała rannego powstańca uciekającego z miasta. Wzięła go na wóz, by zawieźć do szpitala. Została jednak zatrzymana przez gestapowców, którzy natychmiast zamordowali powstańca, a ją aresztowali i wysłali do obozu koncentracyjnego. Uratowana została w przedziwny sposób. W październiku 1944 r. w Szeligach zjawił się niemiecki oficer, który zachwycił się moją siostrą – małą, niebieskooką blondyneczką. Zapytał wówczas: „A gdzie jest mama tej ślicznej dziewczynki?” Ojciec odpowiedział: „Wywieźliście ją do obozu i od kilku miesięcy nie wiemy, co się z nią dzieje”. Wówczas żołnierz ów dał słowo niemieckiego oficera: „Pańska żona wkrótce wróci do domu”. I rzeczywiście: tuż przed Bożym Narodzeniem mama, bez podania przyczyn, została zwolniona z obozu i zaopatrzona w bilet do Warszawy. Potem okazało się, że tym Niemcem był Wilm Hosenfeld, ten sam, który uratował Władysława Szpilmana. Tak więc w jakimś sensie ja też zawdzięczam mu swoje życie. Kiedy Niemcy się wycofali, do Szelig wkroczyło NKWD. Chcieli w majątku zainstalować swoją siedzibę. Postanowili więc odbyć sąd nad mieszkańcami dworu, ziemianami, czyli krwiopijcami wyzyskującymi chłopów. Padła nawet propozycja kary śmierci dla 20 osób, które wówczas tam mieszkały. Ponieważ jednak proces odbywał się według reguł „sprawiedliwości socjalistycznej”, wezwano na świadków chłopów, którzy mieli obciążyć tych „krwiopijców” i uzasadnić, dlaczego należy ich wymordować. Chłopi jednak nie chcieli tego zrobić, więc zdziwieni enkawudziści zamiast zabić mieszkańców majątku, postanowili ich tylko wypędzić.
Na początku rodzice z dwójką dzieci nie mieli gdzie się podziać, jednak ojciec szybko znalazł pracę w Biurze Odbudowy Stolicy. Został w Ministerstwie Kultury i Sztuki kierownikiem odpowiedzialnym za ochronę zabytków. Wykładał na wydziale architektury Politechniki Warszawskiej. Założył też Komisję Badań Dawnej Warszawy. Rodzina zamieszkała na Górnym Mokotowie i powiększyła się o kolejną trójkę dzieci. Najmłodszy byłem ja – urodziłem się w 1958 r. Ojciec zmarł nagle w 1964 r. Mama mocno przeżyła jego śmierć i postanowiła, że do końca życia pozostanie mu wierna i już nigdy nie wyjdzie za mąż. Chociaż była wtedy piękną i atrakcyjną kobietą, która miała wiele propozycji, wytrwała w swej decyzji. Wierzyła, że spotkają się z tatą w niebie. Sama zarabiała na dom i wychowywała piątkę dzieci, przekazując nam wiarę i patriotyzm. Codziennym naszym rytuałem był wspólny wieczorny pacierz, a główną intencją – spokój duszy taty. Mama była konwertytką, jej rodzice, Jankowscy, nawrócili się z kalwinizmu na katolicyzm pod wpływem ks.Korniłowicza i środowiska Lasek. Mama miała wówczas 16 lat i odczuwało się bardzo wyraźnie, że została wychowana w surowym duchu kalwińskim, gdzie ważna jest skromność, obowiązkowość i pracowitość. Ten model przeniosła później do naszego domu i na nasze wychowanie. Stawiała na naszą samodzielność – i to od najmłodszych lat. Uczyła nas, że nie ma łatwo, trzeba być twardym, umieć rozwiązywać problemy i podejmować decyzje.
Mama pracowała m.in. w Muzeum Narodowym oraz w Departamencie Ochrony Zabytków i Muzealnictwa w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Została honorowym członkiem ICOMOSU (agenda UNESCO do spraw ochrony zabytków). Jej aktywność nie ograniczała się jednak tylko do sfery zawodowej. Pozostawała bardzo aktywna społecznie. Podobnie jak ojciec, nie była w stanie myśleć tylko o sobie i najbliższej rodzinie. Nasz dom był więc zawsze otwarty. Czuła się zobowiązana do niesienia pomocy innym, publicznego działania, kreowania rzeczywistości. Jeszcze przed wojną jako studentka była jedną z organizatorek Jasnogórskich Ślubów Akademickich w 1936 r. Po wojnie działała w ruchu obrońców życia i w katolickim stowarzyszeniu Vie Nouvelle (Nowe Życie), potem należała do „Solidarności”. Już jako osoba wiekowa jeździła do liczącej ok. 120 osób wioski pod Kazimierzem, by zakładać tam bibliotekę dla ludności wiejskiej. To właśnie po niej odziedziczyłem: potrzebę angażowania się w życie publiczne. Bowiem nikt z nas nie żyje tylko dla siebie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.