O powołaniu, rodzinie i kapłaństwie opowiada ks. Antoni Kieniewicz, który po śmierci swojej żony, w wieku 69 lat, został kapłanem.
Czyli przyszedł czas seminarium?
Na wrześniowym spotkaniu neokatechumenatu zapytałem rektora, kiedy mam się zgłosić. Był sobotni wieczór, a on mówi mi, że w poniedziałek… Odpowiedziałem, że mam pewne zobowiązania domowe, które muszę po prostu pozamykać i że potrzebuję przynajmniej dwóch dni. No i w ten sposób we wtorek trafiłem do seminarium.
Seminarium to był trudny czas. Po pierwsze ze względu na różnicę wieku. Zdecydowana większość kleryków to byli osiemnasto- i dwudziestolatkowie. Przecież to prawie tyle, co mają moje wnuki. Trochę mnie oszczędzano, ale mi ambicja kazała zasuwać razem z nimi. Czasami to był dosyć duży wysiłek fizyczny. Jedyną ulgę jaką miałem to pojedynczy pokój. Ale nie wiem czy to był zaszczyt dla mnie. Ja bym jakoś tolerował młodszych kolegów seminarzystów, ale czy oni znosiliby chrapiącego dziadka? (śmiech).
Szczęśliwie udało się Księdzu skończyć seminarium.
Byłem w nim trzy lata. Dwa lata temu zostałem kapłanem. Dwudziestego drugiego maja minęła rocznica święceń.
Pamięta Ksiądz dzień święceń?
Tak, ale lepiej zapamiętałem dzień święceń diakonatu. Kilka dni przed uroczystościami byłem na rekolekcjach. Wyjeżdżając już stamtąd do domu przewróciłem się i złamałem dwa żebra. No i niestety nie mogłem leżeć przed szafarzem święceń, tylko przyjmowałem je na klęcząco.
Dzień święceń kapłańskich był dla mnie sporym przeżyciem. Bardzo mi kibicował mój syn Piotr, którego poprosiłem, żeby pomógł mi ubrać ornat – jest taki zwyczaj, tylko, że na ogół robi to proboszcz. Piotr siedział za mną i bardzo mnie wspierał. To zawsze jest pewien stres – chodzi nie tylko o to, żeby dobrze wypaść, ale żeby się gdzieś nie zaplątać we własne nogi (śmiech). Ja już w tym momencie miałem 69 lat, więc nie byłem już taki sprawny.
A kiedy Księdza dzieci dowiedziały się o tym, że ich tato planuje zostać kapłanem?
Tuż przed moim pójściem do seminarium. Dopiero wtedy udało mi się zebrać wszystkich razem. Wcale to nie było takie proste, każde z nich mieszkało gdzie indziej.
Jak reagowali?
Myślę, że na początku nic z tego nie rozumieli. Każdy inaczej przeżywał. Piotr, najstarszy, miał tylko do mnie pretensje, że nie powiedziałem mu wcześniej. Ale przez całe seminarium bardzo mi kibicował i wspierał modlitwą. Córka, jak to kobieta, reagowała bardzo uczuciowo. Dwaj pozostali synowie byli raczej zdystansowani. Akceptują mnie jako księdza, ale nie wiem na ile jest to głębokie zrozumienie mojego wyboru.
Po święceniach został Ksiądz skierowany do parafii św. Aleksandra w Warszawie.
Ksiądz arcybiskup, jeszcze przed święceniami, zapytał mnie, jak widzę swoją kapłańską przyszłość. Powiedziałem, że wyrosłem z Drogi, co znaczy, że jestem człowiekiem zakorzenionym w Słowie Bożym. Chciałbym móc głosić to Słowo. Ale też, ze względu na moje doświadczenie, mógłbym służyć jako spowiednik. Arcybiskup Nycz powiedział, że on znajdzie miejsce, gdzie będę miał jednego i drugiego dużo. No i znalazł mi tę parafię.
I faktycznie tak jest?
Na spotkaniu, w czasie którego abp Nycz wręczał dekrety neoprezbiterom byli też proboszczowie parafii, do których mają ci nowi iść. Kiedy padło moje nazwisko abp Nycz zapytał ks. Tadeusza Balewskiego ile mu brakuje do mojego wieku (śmiech). Jest między nami dziewięć lat różnicy. Ale mam bardzo dobre układy z księdzem proboszczem i owocnie współpracujemy. A roboty jest dużo.
W zwykłej warszawskiej parafii są na ogół trzy Msze św. – dwie rano i jedna wieczorem. Tutaj jest siedem w ciągu dnia. Pięć rano i dwie po południu. Na każdej Mszy mówi się homilię i na każdej się spowiada. Dodatkowo raz w tygodniu jest spowiedź poza Mszą św. Pan Bóg wybrał mi tę parafię, żebym mógł pomagać ludziom.
Jak reagowali parafianie?
Nie wiem, jak oni mnie wtedy przyjęli. Dzisiaj, po dwóch latach, myślę że już się trochę poznaliśmy. Widujemy się na Mszach św. Słucham ich spowiedzi, mówię do nich kazania. Myślę, że słuchają, chociaż ja mówię do nich troszeczkę inaczej niż przeciętny ksiądz. Moje homilie są bardziej egzystencjalne. Jest we mnie dużo moralizmu, ale staram się go możliwie chować głęboko do kieszeni i mówić w sposób szczery o życiu. Na początku miałem problem z czasem. Homilia nie może być dłuższa niż osiem-dziesięć minut. A ja jestem gaduła, więc bywało że przeciągałem. Dzisiaj już troszeczkę nabrałem doświadczenia i raczej mieszczę się w czasie.
Prowadzi Ksiądz w parafii kurs przedmałżeński.
Śmieję się, że ksiądz proboszcz dał mi to duszpasterstwo, bo kto się lepiej zna na małżeństwie niż ja. Mam oczywiście skrypt i jakieś materiały, ale one są dla mnie tylko partyturą, na której prowadzę swoje improwizacje.
Odwołuje się Ksiądz do swojego stanu przedkapłańskiego?
Jak przedstawiałem się na początku kursu, to mówiłem wprost, że wiem o czym mówię, bo nie wyczytałem tego w książkach, tylko sam to wszystko przeżyłem. I jeżeli do czegoś ich namawiam, to wiem, że to jest dobre. Poruszam różne tematy, ale podkreślam im jedno – jeśli nie oprzecie swojego małżeństwa na dobrym fundamencie, którym jest Jezus Chrystus – i to ukrzyżowany – to nie daję wam wielkich szans, żeby wasze małżeństwo przetrwało. Jeśli zakotwiczycie się mocno na Jezusie Chrystusie, to macie gwarancję, że wasze małżeństwo przetrwa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.