Kapelani to dziś obowiązkowy element życia więziennego. Gdyby nie oni, za mury zakładów karnych wróciłoby piekło jak za PRL.
Gdyby zrobić ranking najbardziej nieszablonowych pielgrzymek na Jasną Górę, z pewnością wysoko uplasowałaby się pozornie zwyczajna pielgrzymka osób niepełnosprawnych, w której jednak uczestniczyło kilkudziesięciu skazańców. Organizowana jest ona co roku przez wolontariuszy z Bractwa Więziennego. Niecodzienni pielgrzymi szli pod „komendą” ks. Pawła Wojtasa, naczelnego kapelana więziennictwa RP. Wśród nich znaleźli się także mordercy, którym do końca wyroku zostały jeszcze długie lata, a mimo to pokornie pchali wózki inwalidzkie z pielgrzymami, nie mogącymi iść o własnych siłach.
Ilu strażników Służba Więzienna przydzieliła księdzu? – Zero, to ja jestem całą obstawą – uśmiecha się ks. Wojtas, szczupły 45-latek o głosie radiowca. – W ciągu 12 lat udziału więźniów w pieszych pielgrzymkach osób niepełnosprawnych nie mieliśmy ani jednego grubszego incydentu – zaznacza. Najpoważniejsze wykroczenia, jakie się przytrafiały, to spożywanie alkoholu.
Skąd się bierze ta dyscyplina, skoro dla niektórych więźniów tych kilka dni na trasie to jedyny kontakt z wolnością od wielu lat i równocześnie na wiele lat?
– Więzień, który idzie w pielgrzymce, musi autentycznie chcieć na nią pójść, a proces przygotowawczy trwa zazwyczaj około roku. Poza tym skazany musi mieć za sobą co najmniej połowę wyroku – mówi ks. Wojtas.
Oprócz drobiazgowego procesu przygotowawczego jest jeszcze coś, co gwarantuje karność pielgrzymów-skazańców, równocześnie będąc jednym z filarów spokoju w polskim systemie penitencjarnym.
– Już sama obecność kapelana wśród więźniów ma wręcz uzdrawiający wpływ na ich psychikę – wyjaśnia kryminolog dr Paweł Moczydłowski, w latach 1990-94 szef polskiego więziennictwa. Nie sposób jednak dokładnie wyjaśnić tajemnicy kryjącej się za owym „uzdrawiającym wpływem” bez zajrzenia – choćby na moment – za więzienne mury.
FOLIOWE WITRAŻE U OJCA PIO
Dwóch spośród trzydziestu tegorocznych pielgrzymów z wyrokami trafiło pod skrzydła ks. Wojtasa z więzienia na warszawskiej Białołęce, gdzie przetrzymywanych jest ponad 1500 osób. Z biura przepustek jednostki przy ulicy Ciupagi 1 („Chwila nieuwagi i lądujesz na Ciupagi...”) odbiera mnie ks. Dariusz Skwarski, który już od jedenastu lat pełni posługę wśród aresztowanych i skazanych. – Oddziały dla tymczasowo aresztowanych i skazanych są ze sobą tak wymieszane, że ciężko powiedzieć, gdzie dokładnie jest areszt, a gdzie więzienie – mówi kapelan.
Pokonujemy długie, szare korytarze odgrodzone kratami, znane wszystkim, którzy widzieli film „Symetria”. – Mówi się, że to największa tego typu instytucja w Europie. Ale w Rosji to dopiero mają wielkie więzienia – kapelan kręci głową, gdy przekraczamy ostatnią kratę i stajemy pod drzwiami kaplicy. Jest dziewiąta rano, poniedziałek. Lada moment ma się rozpocząć Msza święta. Z uwagi na rygor aresztu więźniowie i aresztowani nie mogą uczestniczyć w Mszy w dużych grupach, więc akurat w tej jednostce mają okazję wziąć udział w Eucharystii mniej więcej raz w miesiącu.
Po przekroczeniu progu kaplicy ma się wrażenie wejścia do zupełnie innego świata. Kaplica jest cała biała, a na szybach naklejona jest nawet kolorowa folia, imitująca witraże, przez co kraty nie rzucają się tak w oczy. Na środku widać wielkie malowidło przedstawiające dobrego Samarytanina. Obok tabernakulum wisi z kolei wizerunek patrona kaplicy – Ojca Pio, namalowany przez osadzonego artystę-malarza, więc jest na co popatrzeć.
Gdy pojawiamy się z kapelanem w kaplicy, na miejscu jest już pani Elżbieta, wolontariuszka z Bractwa Więziennego, która pomaga księdzu w posłudze. Rolą pani Elżbiety jest między innymi prowadzenie śpiewu z więźniami i pomoc w przygotowywaniu ich do sakramentów. Praca Bractwa Więziennego jest niezbędna, bo co roku na Białołęce udziela się około 30 bierzmowań, do których trzeba przygotować skazańców. Chrzty również się zdarzają – zwykle jeden w roku, choć jeszcze kilka lat temu było ich więcej. A raz nawet, wyjątkowo, zdarzyło się ks. Skwarskiemu udzielić w kaplicy Ojca Pio ślubu. Generalnie jednak odradza on więźniom zawieranie małżeństw podczas odbywania wyroku.
O 10.00 wciąż nie ma żadnego z osadzonych. Pani Elżbieta niepokoi się, że nie wszyscy zainteresowani zostali powiadomieni o możliwości wzięcia udziału we Mszy.
Tymczasem opowiada, jak to kiedyś nie bała się pójść z Biblią na rozmowę do niebezpiecznego więźnia, mimo że strażnik ostrzegał, iż przebywanie z nim twarzą w twarz – a nie przez kratę – nie jest najlepszym pomysłem. Albo jak to dwóch więźniów podczas katechizacji w jednym z pomieszczeń więziennych zamieniło się za jej plecami spodniami, tłumacząc się potem gęsto, że był to jedyny moment, gdy mogli dokonać wymiany.
LEPSZY OD PSYCHOLOGA
W końcu, półtorej godziny po planowanym rozpoczęciu Mszy świętej, pojawia się trzech więźniów. Jedno spojrzenie na groźnie wyglądające twarze i „podmalowane” tatuażami oczy nie pozostawia żadnych wątpliwości – więźniowie są z cel dla grypsujących. Mamy do czynienia z „elitą” więzienną. Drobna pani Elżbieta energicznym głosem przejmuje dowodzenie: – Panowie, klękamy przed Panem Jezusem, proszę sobie przypomnieć przed spowiedzią 10 Przykazań Bożych, o proszę, wiszą tu, przy wejściu.
W czasie Mszy cała trójka bez skrępowania śpiewa pieśni wybrane przez panią Elżbietę, a jeden z nich staje za pulpitem i odczytuje czytanie. Więźniowie z namaszczeniem podają sobie ręce, przekazując znak pokoju. Dopiero po Mszy przyznają, że ta iście chrześcijańska atmosfera ma jednak swoje granice – „git” (grypsujący) nigdy nie poda ręki „frajerowi”, nawet w kaplicy. W takim przypadku musi wystarczyć skinienie głową. Ale podczas tej Mszy nie ma tego problemu. Pani Elżbieta promienieje z radości – jej podopieczni zachowują się wręcz modelowo!
Po Mszy pojawia się możliwość przeprowadzenia rozmowy z więźniami. Pytam o kapelana.
– Kapelan jest trochę jak psycholog. Ba, nawet lepiej niż psycholog, bo z psychologiem w więzieniu niestety jest czasem tak, że jak się człowiek za bardzo otworzy, to może sobie jeszcze biedy napytać. A ksiądz milczy jak na spowiedzi – uważa pan Adam.
– Na pewno jego obecność rozładowuje atmosferę. W porównaniu do lat PRL na pewno jest dzięki temu bezpieczniej. Kultura się zrobiła. Wiem, bo mam porównanie – dorzuca siwy już pan Marek.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.