Sztuka życia - Kilka myśli o cierpieniu

Życie duchowe 73/2013 Życie duchowe 73/2013

We współczesnym świecie nie ceni się umartwienia. Rodzice chcą zapewnić swoim dzieciom jak największy komfort. To oczywiście chwalebne, ale warto też pokazywać, że wartością może być brak czegoś. Tymczasem dzieci od najmłodszych lat przyzwyczaja się, że zawsze wszystko mają. I kiedy czegoś im jednak zabraknie, gdy nie dostaną tego, co inne dzieci w szkole już mają, rodzi się frustracja. Dzieci wręcz terroryzują rodziców, byle tylko zaspokoić swoje zachcianki.

 

Człowiek przez doświadczane cierpienie nabywa większej dojrzałości i zaczyna dostrzegać, że życie jest darem. A kiedy ów dar stopniowo traci, tym bardziej go ceni. Oczywiście nie jest łatwo być zadowolonym ze stale degradującego się życia, w sytuacji, gdy postępująca choroba na przykład unieruchamia nogi, ręce, gdy zaczyna się mieć kłopoty z oddychaniem czy mówieniem. Takie ogołocenie można potraktować jako szansę na wewnętrzne oczyszczenie. Bez akceptacji tego, nie dostrzeże się, że zachodzący w nas proces ma także wymiar pozytywny, że Bóg w ten sposób nas oczyszcza. Jezus powiedział przecież, że tylko ziarno, które obumrze, wyda owoc.

Bóg nas oczyszcza przez cierpienie, ale trudno to zrozumieć. Cierpienie rodzi bunt i dopiero z czasem przychodzi akceptacja. Trzeba uświadomić sobie, że to Bóg określa długość naszego życia na ziemi. Wtedy łatwiej przyjąć każdy Boży dar, zwłaszcza jeśli człowiek otrze się o śmierć. Docenia się wówczas życie i kolejne podarowane dni…

Każdy z nas ma inne zadanie do spełnienia i każdy z nas musi to zadanie w swoim życiu odkryć. To wartość niepowtarzalna. Jeden z moich współbraci, nieżyjący już, często powtarzał, że oprócz powołania zakonnego mamy też powołanie „poboczne” – pasje i zainteresowania. Jeśli je zaniedbamy, nie będziemy mogli w pełni się realizować w naszym powołaniu podstawowym. Sensu życia nie trzeba szukać gdzieś daleko. On jest w nas samych i w naszym najbliższym otoczeniu. Bardzo szybko można go odnaleźć.

Nie wolno jednak w tych poszukiwaniach zatrzymać się jedynie na sobie. Musimy zawsze poszukiwać go w relacji do drugiego człowieka. O wewnętrznym spełnieniu decyduje także wspólnota ludzi żyjących obok nas. Właściwego odniesienia do Boga i świata winniśmy szukać w relacji do bliźnich. Tylko świadoma miłość bliźniego pozwoli dostrzec nam Boga i wcielić w życie przykazanie miłości.

Dziś coraz częściej można się spotkać z niezrozumiałą niechęcią do życia. Kultura masowa bombarduje nas wzorcami, które trudno realizować. Patrząc na wyimaginowane postaci programów telewizyjnych czy reklam, ludzie nie zadowalają się tym, co mają, co jest dla nich dostępne, i wpędzają się w stan głębokiego żalu i tęsknoty za czymś, co tak naprawdę jest ułudą. Kiedyś starsza kobieta, mająca już ponad dziewięćdziesiąt lat, na pytanie o to, dzięki czemu zachowuje tak świetne samopoczucie, odpowiedziała krótko: „Nie trzeba sobie dogadzać”. Myślę, że to mogłoby stać się dla wielu cenną wskazówką.

We współczesnym świecie nie ceni się umartwienia. Rodzice chcą zapewnić swoim dzieciom jak największy komfort. To oczywiście chwalebne, ale warto też pokazywać, że wartością może być brak czegoś. Tymczasem dzieci od najmłodszych lat przyzwyczaja się, że zawsze wszystko mają. I kiedy czegoś im jednak zabraknie, gdy nie dostaną tego, co inne dzieci w szkole już mają, rodzi się frustracja. Dzieci wręcz terroryzują rodziców, byle tylko zaspokoić swoje zachcianki.

Rodzice niejednokrotnie ulegają temu. Pragną zapewnić swoim dzieciom to, czego sami w dzieciństwie nie mieli. Zwłaszcza pokolenie, które wychowywało się w czasach komunizmu. Chcąc jednak zapewnić swoim dzieciom dobro, nie można myśleć jedynie o dobrach materialnych. Dziś od dzieci, od ludzi młodych niczego się nie wymaga, nie kształtuje się w nich poczucia obowiązku i odpowiedzialności. Mówi się tylko o ich prawach. Tymczasem już od najmłodszych lat trzeba uczyć przekraczania własnego egoizmu: „Możesz się podzielić”, „Możesz pomóc”. W przeciwnym razie w młodych kształtuje się niezdrowe przyzwyczajenie, że są najważniejsi i wszystko powinni mieć podane na tacy.

To powoduje, że wchodzą w dorosłe życie i nie wiedzą, że rzeczy wartościowe kosztują, wymagają wysiłku, nieraz potu i łez. Trzeba się napracować, by do czegoś dojść. Nie można przecież w godzinę nauczyć się języka obcego czy jakiejkolwiek innej umiejętności. Nie postawi się domu w jeden dzień. Nie zbuduje się przyjaźni w tydzień. To, co najcenniejsze, nie przychodzi łatwo. Nie dostaje się tego za darmo. Jest jednak w tym głęboki sens. To rozwija nasze człowieczeństwo.

Jak uczyć się radości życia? W czym szukać jego sensu? Dla chrześcijan odpowiedź jest jedna – to miłość Boga i bliźniego. Tymczasem pośród zabiegania nie mamy czasu, by spotkać się z Bogiem, nie mamy czasu pogłębiać naszych relacji z innymi ludźmi. Paradoksalnie łatwiej dialog z Bogiem nawiązuje się w sytuacjach granicznych, kiedy cierpimy. Wtedy bezpośrednio zwracamy się do Boga, widząc w Nim sprawcę naszego stanu. Pytamy bezradni: „Dlaczego mnie to spotkało?”, „Dlaczego ja?”. Tyle że na tak postawione pytania można odpowiedzieć tylko: „Nie wiem”.

Skoro jednak to cię spotkało, to być może Pan Bóg chce ci przez to coś powiedzieć. I rzeczywiście bywa, że bolesne wydarzenia w naszym życiu w dłuższej perspektywie zbliżają nas do Chrystusa. Ktoś po latach idzie do spowiedzi, jedna się z Bogiem, z najbliższymi. Modlitwa, udział w rekolekcjach, zawierzenie Bogu stają się dla wielu sposobem przetrwania najtrudniejszych chwil, jedynym ratunkiem. Ludzie ciężko chorzy bywają nieraz najlepszymi nauczycielami kontaktu z Bogiem.

Choruję na stwardnienie rozsiane już od ponad trzydziestu lat. Obecnie jestem praktycznie unieruchomiony i uzależniony od innych w najprostszych nawet czynnościach. Całe lata walczyłem, by pogodzić się z tym stanem[1]. Zresztą nadal proszę Boga o zmniejszenie cierpienia, o to, by choroba się nie rozwijała. Stopniowo jednak, na modlitwie, doszedłem do przekonania, że akceptacja i przyjęcie choroby to z mojej strony swoisty akt pokuty, akt przebłagalny. Uświadomiłem sobie, że Stwórca tego właśnie ode mnie oczekuje, że moje cierpienie ma wartość ekspiacyjną, że ten ciężar nie jest przypadkowy.

Takie podejście nie jest moją zasługą. Nie do końca jest tak, że sami siebie kształtujemy. Tak naprawdę jesteśmy kształtowani i prowadzeni. Hans Urs von Balthasar, z którym miałem bezpośredni kontakt w latach moich studiów teologicznych w Niemczech, pisał, że najważniejsze nie jest to, jaki stopień doskonałości osiągniemy, ale czy w ogóle poddamy się procesowi kształtowania owej doskonałości. Sens życia to nie tyle poszukiwanie, co raczej pozwolenie, by prowadził nas Bóg, by to On nas kształtował i zrobił z nami, co zechce. Także wtedy gdy jest to wymagające, gdy wolelibyśmy pójść inną ścieżką, łatwiejszą.

Jerzy Zakrzewski SJ (ur. 1947), teolog, rekolekcjonista i spowiednik, tłumacz między innymi pism Hansa Ursa von Balthasara. Zachorował na stwardnienie rozsiane wkrótce po święceniach kapłańskich, podczas studiów w Niemczech.



[1] Por. O cierpieniu, buncie i pięknie. Z Jerzym Zakrzewskim SJ rozmawia Józef Augustyn SJ, „Życie Duchowe”, 32/2002, s. 117-127.

 

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...