„Siostra chce być święta? Mnie prędzej włosy na dłoni wyrosną, niż to się stanie!”’
Trudno zrozumieć niektóre wydarzenia z życia św. Faustyny czy też zapisy w „Dzienniczku” bez odniesienia do warunków i okoliczności, w jakich żyła. Wspomina ona np. swoją rodzinę jako bardzo pobożną, a jednak nie znajdowała w niej zrozumienia dla swych przeżyć religijnych...
Helena już jako kilkulatka miała widzenia – twierdziła, że anioł budzi ją na modlitwę albo śni jej się Matka Boża. Rodzicom trudno było uwierzyć w jej opowieści, bo wykraczały one poza ich sposób przeżywania wiary i doświadczenie religijne. Ojciec był jednym z dwóch mężczyzn we wsi, którzy umieli czytać. Helena była z tego powodu bardzo dumna. Czytał swoim dzieciom jakieś książki religijne, prawdopodobnie o świętych, ale ani on, ani nikt inny z jej otoczenia nie był w stanie pomóc jej w zrozumieniu tego, co przeżywała.
Faustyna napisała w „Dzienniczku”, że już w wieku siedmiu lat odczuwała „zaproszenie do życia doskonalszego”, ale nie rozumiała, co to znaczy. Ojciec czytał jej książkę o pielgrzymach, wyobrażała więc sobie, że może odejdzie z domu właśnie do nich. W okolicy nie było klasztoru ani sióstr zakonnych, nie było niczego, co pozwoliłoby jej wyobrazić sobie, na czym mogłoby polegać to „doskonalsze życie”.
O tym, że istnieje życie zakonne, dowiedziała się prawdopodobnie dopiero wtedy, gdy pojechała pracować jako pomoc domowa do Aleksandrowa Łódzkiego. Miała wtedy szesnaście lat. Tam właśnie nabrała przekonania, że jej powołaniem jest życie w klasztorze. Ci, którzy znali ją w tamtym czasie, wspominali, że podczas pobytu w Aleksandrowie miała wizje niezwykłej jasności. To skłoniło ją do porzucenia pracy i poproszenia rodziców o zgodę na wstąpienie do zakonu.
Wiedziała już, czego chce, ale niespodziewanie natrafiła na opór zarówno rodziców, jak i kilku zgromadzeń. W obu przypadkach głównym argumentem były pieniądze.
Rzeczywiście chodziło o pieniądze. Nie była to jednak kwestia chciwości, ale skrajnie trudnych warunków życia zarówno jej rodziny, jak i zgromadzeń zakonnych w tamtych czasach. Helena pochodziła z wielodzietnej i bardzo biednej rodziny. Ojciec miał pięć mórg ziemi, ale była ona bardzo licha. Dorabiał więc jako stolarz. Dorastające dzieci wysyłano do pracy, by wspomogły rodzinny budżet. Młodsza siostra Heleny już jako dziewięciolatka została odesłana do krewnych, by tam pomagać w opiece nad dziećmi.
Pracujące dzieci Kowalskich wszystkie zarobione pieniądze wysyłały rodzicom. Wstąpienie Heleny do zakonu oznaczało utratę zarabianych przez nią pieniędzy, a także konieczność przygotowania jej wyprawki i posagu, na co Kowalskich zupełnie nie było stać. Trudno więc dziwić się jej rodzicom, że byli przeciwni jej planom. Z decyzją córki długo nie mógł się pogodzić szczególnie ojciec. Aby przeżyć, musieli twardo stąpać po ziemi. Nie przyjechali nawet na jej obłóczyny, ale trzeba wiedzieć, że podróż ze Świnnic Barskich do Krakowa nie była wtedy ani łatwa, ani tania.
A dlaczego zgromadzeniom tak bardzo zależało na posagach kandydatek?
Bo często było to główne źródło finansowania ich działalności. W tym okresie były dwa rodzaje zakonów żeńskich: jedno– i dwuchórowe (ten podział zakony znosiły przed i w czasie trwania Soboru Watykańskiego II). Zakony jednochórowe przyjmowały jedynie dziewczęta z zamożnych rodzin, które mogły wnieść w posagu albo jakieś dobra materialne, albo wykształcenie. Zakony te zajmowały się edukacją, prowadzeniem szkół dla dzieci z dobrych domów. Często nie miały żadnego zaplecza finansowego czy gospodarczego.
Zakony dwuchórowe przyjmowały zarówno zamożne, jak i ubogie dziewczęta. Zamożne czy też dobrze wykształcone kierowane były bezpośrednio do pracy z podopiecznymi, ubogie zaś do prac pomocniczych, dzięki którym wspólnoty te mogły w ogóle funkcjonować. Nie wymagano wówczas od tych dziewcząt posagu (choć był mile widziany), ale musiały wnieść do zakonu chociaż tzw. wyprawkę, czyli pościel, bieliznę, ręczniki, wszystko to, co potrzebne będzie im do życia w zgromadzeniu. Helena nie miała nawet tego.
I dlatego odchodziła z kwitkiem od kolejnych furt klasztornych?
To nie był wymysł zakonów, ale konieczność. Musiały się z czegoś utrzymywać. Zdarzało się, że siostry nie miały nawet co jeść. Tak było na przykład w latach 20. w wileńskim klasztorze Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, dlatego w pozostałych domach zgromadzenia organizowano dla Wilna zbiórkę pieniędzy. Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, do którego wstąpiła Helena, było zakonem dwuchórowym. Jego misją była opieka nad kobietami upadłymi. Trzeba im było przekazać podstawową wiedzę i nauczyć ich jakiegoś zawodu. Siostry, nazywane też „magdalenkami”, brały na wychowanie dziewczęta z marginesu, prostytutki, które chciały zmienić życie, ale nie miały ku temu środków. Oczekiwały od sióstr pomocy i wsparcia, by móc zacząć nowe życie. Siostry pierwszego chóru zajmowały się edukacją i wychowaniem dziewcząt, na barkach sióstr drugiego chóru spoczywał trud zdobycia środków na tę działalność.
W latach 30. do ośrodków prowadzonych przez Zgromadzenie Matki Bożej Miłosierdzia zaczęły trafiać kobiety z niewielkimi wyrokami, kierowane tam przez sądy. To nieco poprawiło sytuację materialną zgromadzenia.
Państwo finansowało pobyt skazanych kobiet?
Tak, ministerstwo sprawiedliwości pokrywało część kosztów. Było tak jednak dopiero w latach 30., wcześniej siostry musiały bardzo ciężko pracować, aby się utrzymać. Dlatego prowadziły gospodarstwa rolne, np. w Walendowie pod Warszawą. Wykonywały wszystkie prace samodzielnie – czasem tylko zatrudniały do pomocy mężczyzn – a uprawa roli była wtedy niezwykle ciężkim zajęciem. Ze wspomnień sióstr zebranych już po śmierci Faustyny wynikało, że najbardziej nie lubiły właśnie prac w polu. Stąd pewnie wynikały różnie niesnaski i pretensje o podział obowiązków, o których czytamy chociażby w „Dzienniczku”. Nie wszystkie siostry zresztą umiały pracować na roli. Były przecież wśród nich takie, które wychowywały się w mieście. W Walendowie na przykład musiały wstawać o trzeciej nad ranem, by wydoić krowy i zawieźć mleko do Warszawy. Pieniądze ze sprzedaży produktów rolnych zasilały skromny budżet klasztorów. Siostry prowadziły też w klasztorach pralnie i piekarnie, pracownie szycia i haftu. Pracowały w nich także wychowanki. To, co udało im się wyprodukować, siostry sprzedawały. W ten sposób w trudnych warunkach starały się zapewnić swoim podopiecznym godziwe warunki życia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.