Miłość budujemy małymi gestami

Głos ojca Pio 85/1/2014 Głos ojca Pio 85/1/2014

Jesteśmy powołani do budowania królestwa Bożego na ziemi. Nie oznacza to jednak, że dyrektor albo sprzątaczka mają natychmiast rzucić pracę i szukać ubogich, którym mogliby pomóc. Nie o to chodzi. Mamy budować chrześcijańskie relacje oparte na Chrystusie w miejscu, w którym jesteśmy. Często uprzejma i miła woźna w szkole zostaje powiernicą uczniów – stając się dobrą ciocią czy babcią, szerzy miłość i pokój…

 

Skąd w chrześcijaństwie wzięła się idea pomagania ubogim?

Po prostu z Ewangelii. Pismo Święte i nauka Kościoła mówią wyraźnie, że wszyscy jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże. Największymi grzechami, które Pan Bóg wypomina w Starym Testamencie narodowi wybranemu, wcale nie są jakieś wybryki, np. seksualne (chociaż one oczywiście też). Bóg najmocniej piętnował niesprawiedliwość społeczną, czyli fakt bogacenia się jednych kosztem drugich, czy też brak troski silniejszych o słabszych. Mówi o tym cały Stary Testament, a i przez Pana Jezusa kwestia ta została wypowiedziana bardzo wyraźnie: „Byłem głodny, daliście mi jeść... Cokolwiek uczyniliście temu najmniejszemu, mnieście uczynili”. Chrystus utożsamia się z najsłabszymi, stawiając tym samym pytanie o naszą reakcję na człowieka głodnego czy ubogiego.

Taka pomoc zwykle kojarzy się z wrzuceniem paru złotych żebrakowi do kapelusza... Jak mądrze pomagać?

To oczywiście też jest pomoc i bezpośredniej jałmużny nic nie zastąpi. W momencie, kiedy człowiek cierpi głód, trzeba mu przede wszystkim dać coś do zjedzenia. Chodzi oczywiście o podzielenie się dobrami materialnymi z tymi, którzy ich nie mają. Niekoniecznie muszą to być pieniądze, zamiast nich możemy podarować inne rzeczy, również swój czas i siebie – swoją wiedzę, zdolności, umiejętności – wolontariat jest przecież rodzajem dzielenia się. Natomiast jałmużna jest pierwszym krokiem do zaprowadzenia Bożej sprawiedliwości. Jeśli Bóg jest miłością, to w swoich planach nie uwzględnia śmierci z głodu, braku szans na pracę, naukę, bicie, upokarzanie, zabijanie... Świat został nam dany po to, aby każdy mógł w nim znaleźć swoje miejsce, żył godnie i w pokoju, bo jest dzieckiem Bożym i naszym bratem.

Jak mądrze pomagać? Nie ma na to prostej recepty. Są różne rodzaje pomocy. Przede wszystkim musi ona wesprzeć człowieka w jego rozwoju, pozwolić mu żyć samodzielnie i godnie. Można bowiem zniewalać ludzi (zarówno indywidualnie, jak i systemowo), rzucając im ochłapy, żeby byli nam wdzięczni, a jednocześnie nie dawać im szans na samodzielność. Istnieją oczywiście ludzie niepełnosprawni, chorzy, którzy są zbyt słabi, aby zapracować na swoje życie i w takim przypadku należałoby stwarzać miejsca, w których oni czuliby się kochani i potrzebni, gdzie zachowana byłaby ich godność. Tymczasem mamy ogromne rzesze ludzi wykluczonych z życia społecznego, dlatego że więksi i silniejsi po prostu się rozpychają.

Na widok człowieka ubogiego nieraz stajemy przed taką fałszywą alternatywą: pomóc mu (co nieraz w naszej wyobraźni urasta do konieczności pomagania wszystkim, bo potrzeby są nieskończone) czy uciec, kierując się myślą, że takimi osobami zajmują się wyspecjalizowane placówki, a więc ja już nie muszę? Jak znaleźć złoty środek między tymi dwoma skrajnymi zachowaniami?

Przede wszystkim nie jest naszym zadaniem przemieniać cały świat. Każdy z nas odpowiada za swoje życie i za to, jak postępuje wobec bliźnich. To fundamentalna zasada. Każdego z nas Pan Bóg będzie indywidualnie rozliczał z życia i postępowania wobec innych.

U Pana Boga nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Dlatego tłumaczenie się, że nie możemy pomóc wszystkim, jest ucieczką. Poprzez chrzest zostaliśmy powołani do budowania królestwa Bożego na ziemi, tu i teraz, wokół siebie, w naszej najbliższej okolicy, w zależności od tego, kim jesteśmy i co robimy. Z tej odpowiedzialności nikt nas nie zwolni. Jest bardzo wielu ludzi w potrzebie, ale kto pomógł jednemu człowiekowi, pomógł Chrystusowi obecnemu w tym człowieku.

Można oczywiście przejść obojętnie wobec potrzebującego, ale można też przekroczyć granice egoizmu. Pomoc zawsze wiąże się z osobistym zaangażowaniem i o to właśnie chodzi. Budowa królestwa Bożego i pójście za Chrystusem w ten czy w inny sposób nas angażuje.

Nie oznacza to jednak, że dyrektor albo sprzątaczka mają natychmiast rzucić pracę i szukać ubogich, którym mogliby pomóc. Nie o to chodzi. W miejscu, w którym jestem, mam budować chrześcijańskie relacje oparte na Chrystusie. Sprzątaczka może być uprzejma dla wszystkich i bardzo często woźna w szkole zostaje powiernicą uczniów. Stając się dobrą ciocią czy babcią, szerzy miłość i pokój. Dyrektor jako katolik powinien budować takie relacje w pracy, aby można je było uznać za chrześcijańskie. Dopiero następnym jego krokiem byłoby zostawienie miejsca dla najsłabszych, chociażby poprzez zatrudnienie osoby, która może nie jest bardzo wydajna, ale jako samotna matka z dzieckiem potrzebuje pracy. Wtedy zysk firmy może być trochę mniejszy, ale nieporównanie wzrośnie w niebie...

Często uciekamy od potrzebujących, ponieważ doskonale wiemy, że kontakt z nimi zmusi nas do zaangażowania. Nawiązanie relacji z drugim człowiekiem sprawia, że w pewnym stopniu zaczynamy być za niego odpowiedzialni. Dlatego unikamy więzi, gdyż stoi za nimi zawsze w mniejszym lub większym zakresie jakieś zobowiązanie. W sakramencie małżeństwa jest ono nieporównywalnie większe niż w stosunku do sąsiadki, która potrzebuje, żeby jej zrobić zakupy. Raz podjęta decyzja o udzieleniu pomocy skutkuje tym, że następnym razem trudniej będzie nam odmówić i będziemy musieli wybrać między np. pójściem do kina a zrobieniem komuś zakupów, czy też odwiezieniem sąsiadki do lekarza. Z tego powodu odruchowo unikamy dodatkowych zobowiązań. Ale robimy tak na własną odpowiedzialność przed Panem Bogiem.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...