Niedzielna Msza święta. Córka nie może wstać ani nawet siedzieć, tak ją nogi bolą. Najstarszy przy ołtarzu wymachuje rękami i ziewa. Najmłodszy zgubił rękę Lorda Vadera z Lego przemyconego w kieszeni kurtki. Idealny moment na moje spotkanie z Panem.
Ostatnio cała moja kolekcja wyobrażeń dotyczących rodzinnego bycia na Mszy świętej legła w gruzach. Przecież my – ludzie z oazy, we wspólnocie małżeńskiej! Dzieci z mlekiem matki wyssać winny pobożność. Jednak okazuje się, że najstarszy, buntownik, nie lubi chodzić do kościoła. Jedyna córcia mówi, że to nuda i strata czasu. Młodszy wtóruje radośnie, że jest zajęty i cały czas gdzieś każemy mu chodzić. Wieczorna modlitwa – nie da rady, wtedy właśnie przypomina im się, jacy są okrutnie zmęczeni. Ta modlitwa za długa, tej nie rozumieją, śpiewać? „Mamoooo…”.
I tak, ostatnia niedziela. Staramy się, by zdążyć, nie wchodzić w ostatniej chwili. Siadamy w ławce. Najstarszy przy ołtarzu. Młodsze ze mną. Zaczyna się. Córka nie wstanie z ławki, nogi ją bolą. Młodszy przemycił cztery figurki Lego i rozkłada się w najlepsze do zabawy. Wstyd mi niezmiernie. Przecież tak by się chciało, by niczym aniołki na obrazkach stanęli prosto, wpatrzeni w ołtarz, wykonując znak krzyża. Szukając ratunku, zerkam w kierunku ołtarza. Najstarszy stoi, o ile tak to można nazwać. Wszak wiadomo nie od dziś, że ze staniem bez ruchu ma kłopoty. Przeciąga się więc, ziewa, zagląda pod krzesło, głową uderza w ścianę. Idealnie.
A przecież to niedzielna Eucharystia. Moment dla mnie na wyjątkowe spotkanie z Panem, na umocnienie na kolejne dni. Na wsłuchanie się w Jego słowo. Próbuję mimo wszystko, gdzieś między uciszaniem szlochów córki i wyciąganiem młodszego spod ławki, bo zgubił rękę Lorda Vadera.
Staram się być cierpliwa, ale nie jest lekko. W końcu myślę: „Koniec, swoimi siłami nie dam rady. Panie Boże, powiedziałeś: «Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie». Musiałeś wiedzieć, co mówisz”. I przychodzi odpowiedź. Jakby inne widzenie tej samej rzeczywistości.
Patrzę raz jeszcze na najstarszego. „Stoi” przy ołtarzu drugi raz w tym tygodniu, bo w czwartki ma dyżur ministrancki, na który bez zająknięcia chodzi co tydzień. Sam pilnuje, sam się zbiera na czas. Rok temu każde wyjście do kościoła to była walka, a jak już był, walczył, siedząc w ławce. Teraz rwie się do służby, poznaje zasady, dopytuje. Na różańcu do mikrofonu odmawia Zdrowaś, Maryjo, w trakcie homilii ks. Marcina doskonale odpowiada na pytania, na które nie śniłabym, że potrafi.
Córka opiera głowę na moich kolanach. Spokojna. Patrzy pod tym kątem w stronę ołtarza. I nagle pyta: „Mamo, czy jak tata umrze, ty też będziesz miała nowego męża?”. Niesamowite – słyszała Ewangelię o kobiecie, która kolejno miała za mężów siedmiu braci!
I najmłodszy. Siedzi z boku. Wciąż coś układa w jednym z ludzików. Gdy daję monetę na ofiarę, bierze bez słowa i wie, co robić. Gdy ksiądz kropi wodą na pamiątkę chrztu, wyczekuje z uwagą. Jest w ciągłej gotowości.
Uspokajam się. To działa. Może efektów nie widzę od razu, może zmiany nie są spektakularne. To jak z chodzeniem, pieluchami i przesypianiem nocy – powoli idzie do przodu. W swoim tempie. Nie ma co niecierpliwie przebierać palcami.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.