Smutek, o którym za chwilę przeczytacie, nie ma nic wspólnego z rozpaczą, nie jest depresją ani załamaniem, choć spowodowany jest ciężkimi, często tragicznymi przeżyciami.
Błogosławiony smutek
Najpierw trzeba wyjść od tego, kogo Pan Jezus nazywa błogosławionymi z powodu smutku i zaraz potem składa obietnicę, że ci będą pocieszeni. Bynajmniej nie chodzi tu o smutasów i malkontentów wiecznie niezadowolonych i narzekających, a tak naprawdę niewiele robiących, by poprawić to, przez co są smutni. Taki smutek niszczy człowieka od wewnątrz, bo odbiera nadzieję i zajmuje smutnego tylko nim samym. Człowiek ów zaczyna widzieć świat w minorowych barwach i tak też postrzega ludzi, którzy wydają mu się podstępni i fałszywi, zdolni tylko do okrutnych rzeczy wobec niego. Nie taki smutek błogosławi Chrystus na Górze. Chrystus mówi bowiem o smutku płynącym z rozczarowania światem, który odrzucił Boga, o cierpieniu wywołanym ciężkimi wydarzeniami czy niesprawiedliwym uciskiem. Ludzie, którzy doświadczają takiego ewangelicznego smutku, przechodzą szybko z poziomu skupienia się na swoim bólu na wyższy poziom pozbawiony egoistycznej kontemplacji swych cierpień. Niebłogosławieni smutni koncentrują się na swej osobie, smutni błogosławieni pokonują barierę własnej zbolałej osoby i szukają pocieszenia w obietnicy Boga. Smutni błogosławieni oczekują, że tylko Bóg może dać im ukojenie, ale na swych warunkach i w swoim czasie, dlatego spokojnie oczekują pocieszenia. Smutni niebłogosławieni wyznaczają innym sposoby, jakimi można zabić doskwierający im smutek, ale nie robią nic poza tym, szukają zatem fałszywych, złudnych albo chwilowych pocieszeń. Błogosławieni żyją nadzieją, bo przeżywają smutek religijny związany z duchową refleksją nad sensem cierpienia, który nie zamyka ich na interwencję Bożą, ale przeciwnie – właśnie na nią otwiera. Doświadczenie smutku wyzwala w nich nadzieję i nieustanne wypatrywanie Bożej pomocy, drudzy zaś wolą narzekać niż zaufać.
Mama kapłana
Postanowiłam opisać osobę smutną a wesołą, pogrążoną w cierpieniu a otwartą na drugiego człowieka, skrzywdzoną a nieustannie gotową przebaczać, mowa o Mariannie Popiełuszko. Marianna – kobieta mężna, mama wielkiego kapłana, ks. Jerzego Popiełuszki. Mówiła, że wszystko, co otrzymujemy, pochodzi od Boga, nieważne, czy to jest śmierć, czy życie i choć nie rozumiemy zła, powinniśmy przyjmować je w milczeniu, bo człowiek nie musi wszystkiego rozumieć, ale musi ufać Bogu. Ta postawa bezgranicznego zaufania Bogu pozwoliła przeżyć Mariannie śmierć osób, które kochała, i niewdzięczne warunki, z jakimi musiała zmierzyć się w swym życiu, bez buntu wobec Boga.
Krótko po zawarciu związku małżeńskiego Marianna urodziła dzieci, które bardzo kochała i darzyła czułą matczyną troską. Niestety, najmłodsza wówczas córeczka, Jadwiga, zachorowała. Jej stan z dnia na dzień pogarszał się, wiadome się stało, że dla dziecka nie ma już ratunku, dwulatka zmarła, pozostawiając całą rodzinę w nieutulonym smutku. Pogrążona w żałobie matka oddała swą rozpacz Bogu, wiedziała, że mimo bólu musi przecież wychowywać trójkę dzieci i opiekować się wraz z mężem gospodarstwem. Całą swą ufność złożyła w Bogu, choć cierń tęsknoty i żałoby po dziecku ranił ją niemiłosiernie. Jej siła psychiczna była konsekwencją ufności, którą złożyła w Bogu, a percepcja wzrokowa wychodziła poza to, co widzialne, dlatego dostąpiła tej niezwykłej umiejętności nie skupiania się tylko na bólu, ale miała świadomość, że ów kiedyś się skończy, że nadejdzie jego kres, że nie jest jedynie destrukcyjną siłą. Gdyby poddała się „kontemplacji” swych cierpień i niedostatków, z pewnością psychicznie by się załamała, a w konsekwencji popadła w depresję, która niszczy więzi człowieka z Bogiem. Widziała oczami duszy to, co niewidzialne a obiecane ludziom przez Boga – zaufała bezgranicznie.
Ciosem, który rozdarł jej serce, była tragiczna i męczeńska śmierć jej syna, Jerzego. Obrazy, których doświadczyła podczas patrzenia na zmaltretowane ciało swego dziecka, wryły się w jej duszę bardzo mocno. Zbolała i pochylona, ale wewnętrznie mężna i wyprostowana – skąd ta filigranowa kobieta ma taką siłę, pytali pewnie liczni, gdy przygotowywała synowi kapłańskie ubranie do trumny, gdy mówiła, jak go kocha i całowała jego ręce. Od razu zdobyła się na czyn niemożliwy, wprost nie do opisania – przebaczyła zabójcom swego dziecka. Przebaczenie dla innych jest oznaką słabości, poddania się, kapitulacji i bezsilności. Gniew, który narasta z roku na rok, niewybaczone urazy, które zasiewają morderczą chęć odwetu w duszy pielęgnującej cierpienie, niszczą przede wszystkim człowieka, który szuka zemsty na swym krzywdzicielu. Wybaczenie wyzwala, ale zdolność tę posiadło niewielu ludzi. O wiele łatwiej wybaczyć krzywdę wyrządzoną bezpośrednio sobie, ale jak wybaczyć komuś, kto krzywdzi kogoś, kogo najbardziej kocham, moje własne dziecko? To wydaje się nieprawdopodobne. Matka pogrążona w smutku wybacza mordercom i oczekuje spokojnie na wybawienie, które ma swe źródło w Bogu. Wybacza i już nie myśli, nie znaczy to, że zapomniała o krzywdzie, jaka spotkała jej syna.
Wybaczenie nie oznacza zapomnienia doznanych krzywd, pominięcia oczekiwania należnej sprawiedliwości w postaci kary, jaka musi przyjść na morderców już tu na ziemi – tego domaga się podstawowa zasada sprawiedliwości. Wybaczenie to dar dla samego siebie, bo przestaję się zadręczać, nie muszę myśleć o złu, o karze, nie projektuję scenariuszy, nie obmyślam, nie kalkuluję, zostawiam to Bogu. Marianna, wybaczając, pokazała, komu ufa i co jest dla niej najważniejsze. Niesamowite jest, że ta prosta kobieta potrafiła uczynić coś tak wielkiego, na co nie stać czasem „najmędrszych” umysłów tego świata. Zrzuciła z siebie ciężar gniewu, nie pozwoliła zmiażdżyć się zwątpieniu i żądzy odwetu.
Jestem przekonana, że Bóg obdarzył ją długim życiem, dlatego że potrafiła przeżyć wieloletni smutek w ciszy swej duszy i zupełnym zaufaniu i zawierzeniu. Przygnębienie, apatia, zniechęcenia i pielęgnowane urazy skracają nasze życie, właściwie to my sami je skracamy, gdy poddajemy się pokusie „kontemplacji” swych ran. Pogrążamy się nieraz z lubością w czarnej smole nieewangelicznego przygnębienia, które pozbawione nadziei pcha ku zatraceniu. Owszem, trudno jest wymagać od wszystkich takiej heroiczności, jaką miała mama ks. Jerzego, każdy z nas bowiem w różnym stopniu odczuwa i radzi sobie ze smutkiem, gniewem czy przygnębieniem. Na to, jak odczuwamy te stany, ma wpływ wiele czynników, przede wszystkim to, co otrzymaliśmy od naszych rodziców w procesie wychowawczym. Dlatego tak ważne jest, by dzieci wychowywały się w kochającej rodzinie, w pokoju i ładzie, w miłości i należnej czci wobec Boga i drugiego człowieka, w poszanowaniu i uczciwości, w głębokiej relacji z Bogiem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.