Hanki Ordonówny nikomu nie trzeba przedstawiać. Przedwojenna pieśniarka kabaretowa i aktorka, prawdziwa gwiazda dwudziestolecia międzywojennego i jedna z najważniejszych postaci warszawskiej socjety ma w swojej biografii wiele wciąż mało znanych kart
Wojenne losy jednej z naszych największych gwiazd dwudziestolecia międzywojennego wymagają uzupełnienia. Wesoły świat polskich przedwojennych kabaretów i niezapomnianych piosenek runął z chwilą wybuchu II wojny światowej. We wrześniu 1939 r. Ordonówna zakłada mundur strzelca podhalańskiego, zabiera ze sobą akompaniatora akordeonistę i razem z Mieczysławem Foggiem i innymi artystami śpiewa dla rannych żołnierzy na Dworcu Gdańskim w Warszawie. Niedługo potem zadenuncjowana jako angielski szpieg zostaje aresztowana przez gestapo i umieszczona na Pawiaku. Po kilku tygodniach, schorowana, zostaje wypuszczona i w lutym 1949 r. wyjeżdża do Kowna. Jej mąż hrabia Michał Tyszkiewicz przyjął obywatelstwo litewskie i dzięki temu razem mogą udać się do Wilna. Tam Hanka koncertuje przez dwa miesiące w Teatrze Polskim na Pohulance i w „Lutni”. Kochana przez wilnian, piosenkami przekazuje aluzje do wojennej Warszawy i nosi żałobę po tym mieście.
Tułacze dzieci
Po wkroczeniu Armii Czerwonej Ordonka nie przyjmuje obywatelstwa sowieckiego, przez co podpada NKWD. Michał Tyszkiewicz, uwięziony przez sowieckie służby pod zarzutem szpiegostwa, z wileńskich Łukiszek trafia na Łubiankę. Ordonówna jedzie za nim do Moskwy, by być bliżej, pomóc w potrzebie i spróbować wydobyć go z więzienia. W czerwcu 1941 r. także ona zostaje aresztowana. Wydarzenia te ciekawie opisuje Tadeusz Wittlin w wydanej dopiero w 1990 r. w Warszawie książce „Pieśniarka Warszawy. Hanka Ordonówna i jej świat”. Jak tysiące Polaków, Ordonka przewożona jest w bydlęcym wagonie. Deportowani przez Stalina tylko dlatego, że byli Polakami, jechali po czterdzieści, pięćdziesiąt osób w każdym wagonie, wszyscy razem: starcy, kobiety, mężczyźni i dzieci. Pozbawieni jedzenia, karmieni tylko kipiatkiem (wrzątkiem) i mikroskopijną ilością chleba. Doskwierały im wszy, które niosły tyfus, ludzie chorowali i umierali. Chorzy nie byli zabierani z wagonów, trupy również. Ludzie dusili się od fetoru rozkładających się ciał. Wagony były zamykane od zewnątrz, potrzeby załatwiano przez dziurę w podłodze. W takich nieludzkich warunkach dojechali do łagru w Uzbekistanie. Tam czekał na nich kolejny krąg dantejskiego piekła – katorżnicza praca. Ordonówna musiała pracować przy budowie drogi, dosłownie tłuc na niej kamienie. W książce „Tułacze dzieci”, napisanej w 1948 r. w Bejrucie, Ordonka (pod pseudonimem Weronika Hort) opisuje podobną sytuację: „Czy chory, czy zdrowy, musiał iść co dzień do roboty – i choć ja na przykład miałam sprawkę lekarską, nic to nie pomagało i z temperaturą 39 wyganiano mnie na pracę. Mieszkaliśmy po 18 osób w jednej izbie bez szyb i nieopalanej. Spaliśmy na gołej ziemi i robactwo nas strasznie żarło”. Ordonówna w ciężkim stanie, z odnowioną gruźlicą, na którą pierwszy raz zapadła w 1937 r., ląduje w łagrowym szpitalu. Tam życie ratuje jej rosyjska lekarka, też więźniarka, która ponad miarę przedłuża jej czas pobytu w szpitalu i karmi niedostępnym wtedy mlekiem.
Po podpisaniu układu Sikorski-Majski wielu polskich więźniów mogło opuścić gułag. Na wolność wychodzi też Hanka Ordonówna i dociera do Armii Polskiej gen. Władysława Andersa w Tockoje. Tam organizuje żołnierski teatr i wystawia jasełka dla żołnierzy, pisze też dla nich własne teksty. Wojskowy lekarz postanawia przenieść ją do Taszkientu, gdzie klimat jest łagodniejszy. Tam Ordonka pomaga polskim uchodźcom, zdobywa dla nich prowiant, leki i kwatery. I najważniejsze – nie przejmując się swoim nadwątlonym zdrowiem, poświęca się sprawie polskich sierot, wyszukuje je w sowieckich sierocińcach
i miejscach zesłań. Organizuje sierociniec dla wielu polskich dzieci i zostaje jego kierowniczką. Opiekuje się dziećmi zabiedzonymi, przeraźliwie wychudłymi i wyniszczonymi chorobami, dla których jedyną pomocą była opieka polskiego wojska gen. Andersa. Dowódca udziela Ordonównie wszelkiego wsparcia. Opieka nad sierotami nie jest łatwa, bo nawet dzieci maleńkie, pięcioletnie – jak opisana w „Tułaczych dzieciach” Kaziunia czy trochę starszy Krzysztof – to dzieci nad miarę nieufne i podejrzliwe. „Wytyczną życia było zdobycie jedzenia za wszelką cenę – pisze Hanka. – Kradzieży ani oszustwa nie poczytywano już w regulaminie dzieci-tułaczy za grzech. Litość została wyeliminowana, solidarność podniesiona do zenitu, instynkt był ich przewodnikiem”. Słowa o dzieciach kreślone są tu bardziej realistyczną kreską niż we wspomnieniach sybiraków, którzy wtedy byli mali. Jeżeli uświadomimy sobie ogrom ich cierpień, może łatwiej będzie zrozumieć. Na przykład Bobiś, chłopiec ze szlacheckiej rodziny, pamiętał, jaką gehennę z powodu pochodzenia przeszła jego mama. „Grafinia, grafinia – przedrzeźniały ją sowieckie kobiety – na tiebie! – i dawały jej do roboty najgorsze brudy:
czyszczenie kloacznych dołów i wynoszenie kału”. Basia straciła oboje rodziców. Wspomina: „Któż mógł przeczuć, że któregoś dnia przyjdzie rozbestwiona sowiecka banda, wywlecze za włosy babkę staruszkę i matkę i poderżnie im gardła z takim spokojem, z jakim kucharka podrzyna kury. Że ojca uderzą polanem w głowę, śmiejąc się, aż mózg rozpryśnie się na wszystkie strony. Natie, pamieszczyki (właściciele ziemscy) – krzyczeli. Z rąk tej dziczy wyrwał ją wówczas stary fornal i tak jedyna ocalała”.
Dobry maharadża
Dzięki unikalnej pod względem dokumentacyjnym książce „Tułacze dzieci” dowiadujemy się, że pewnego dnia niespodziewanie pojawiła się sposobność wywiezienia polskich sierot z Rosji. Ordonówna dostała telefoniczną wiadomość, że do Aszchabadu – stolicy Turkmenistanu przyjeżdża ekspedycja Czerwonego Krzyża, która ma przywieźć trzy wagony żywności, lekarstw i odzieży dla dzieci, i która ma też zgodę na wyjazd do Indii pięciuset jej podopiecznych i pięćdziesięciu opiekunek. Pierwszym punktem zbiórki napływających zewsząd dzieci był sierociniec we Wrewskoje blisko Taszkientu. Mieścił się w dużej szopie ogrzewanej drewnianym piecykiem stojącym pośrodku. Stamtąd dzieci zostały pod przewodnictwem Ordonki przetransportowane do stolicy Turkmenistanu. W Aszchabadzie Hanka miała skontaktować się z kierownikiem polskiej placówki. Jakie było jej zdziwienie, gdy okazał się nim Michał Tyszkiewicz, jej mąż (w książce – pan Michał). Od niechętnych bolszewików wymusił on lokum dla dzieci w hotelu „Kołchoźny” i pomógł przygotować je do dalszej wędrówki. Dwieście odrobinę odkarmionych pociech ruszyło do Persji – Iranu w marcu 1942 r. Przez pustynie i wysokie góry, po krótkim postoju w Badżigiranie konwój ciężarówek ruszył przez Persję. Tam spotkała ich burza piaskowa. W Meszhedzie goszczeni byli w perskim sierocińcu, urządzili polsko-perskie ognisko. Obdarowani zostali przez konsula amerykańskiego, konsulostwo brytyjskie i polskiego biskupa. W pełnej przygód drodze do Indii spotkali bandytów rekrutujących się z perskich żołnierzy, zbiegłych ze swoich oddziałów. Na szczęście ci nic złego im nie zrobili. W Nukundi dzieci przesiadły się do pociągu łączącego Indie z Persją. W Delhi na stacji czekały już stoły z darami: zabawkami, słodyczami, napojami i owocami oraz „topi” – tropikalnymi hełmami. W dalszej podróży dzieci przeżyły małą inwazję małp, co skończyło się zabawnymi popisami tych czczonych w Indiach zwierząt. W Bombaju oczekiwał ich na peronie polski konsul w towarzystwie miejscowej Polonii. Po krótkim powitaniu przewieziono dzieci samochodami do Bandry, miejscowości kuracyjnej, oddalonej o 10 km od Bombaju. Tam utworzono obóz przejściowy. Morze, przez niektóre dzieci widziane po raz pierwszy, było przedmiotem nieustannych zachwytów. Dzieci rozpoczęły zwykłe życie; zorganizowano naukę, chore dzieci wywieziono do znanego sanatorium Bel-Air położonego w górach, gdzie był najbardziej sprzyjający dla Polaków klimat.
Pomoc w Indiach polskie dzieci zawdzięczają maharadży Jamowi Sahebowi Digvijay Sinhji, który przewodniczył Radzie Książąt Indyjskich i reprezentował wtedy Indie w ONZ. Lubił Polskę, ponieważ, gdy jako młody chłopak mieszkał ze swoim stryjem w Szwajcarii, przyjaźnił się tam z Ignacym Janem Paderewskim. Był dobrym i hojnym maharadżą. Zbudował dla dzieci w Jamnagarze nowoczesne osiedle, w którym były szkoły, szpital i boisko. Jam Saheb, przyjazny i serdeczny, kazał nazywać się „Babu” – ojcem polskich dzieci.
Z Bejrutu do Alei Zasłużonych
Polskie sieroty na długo zapamiętały też swoją nauczycielkę i wychowawczynię, która uczyła ich piosenek patriotycznych i śpiewała „Miłość ci wszystko wybaczy”. Dawała z siebie wszystko, najpierw ratując dzieci od Sowietów, a potem przywracając ich zdrowie duchowe i fizyczne. Tymczasem jej słabe siły i filigranowa sylwetka oraz ogromny wysiłek spowodowały jeszcze jeden nawrót gruźlicy. Najpierw Ordonka próbowała się leczyć tam, gdzie dzieci, w Panchgani, ale było to niewystarczające, czuła się coraz gorzej. W końcu Michał Tyszkiewicz wywiózł ją z Indii, najpierw do Iranu, a później do Palestyny. Tam ta kobieta o niezłomnej duszy dała jeszcze pięćdziesiąt koncertów dla polskich żołnierzy. W ostatnich latach życia zamieszkała w Bejrucie, w Libanie. Tam napisała książkę „Tułacze dzieci”, pod pseudonimem, gdyż bała się, że jej treść wpędzi do więzień bezpieki jej rodzinę lub przyjaciół pozostawionych w kraju. Pisała też wiersze i wspomnienia oraz malowała obrazy. Po otrzymaniu wiadomości o zwycięstwie pod Monte Cassino napisała piosenkę „Aż dojdziemy”, nawiązując do znanego powiedzenia gen. Andersa: „Może nie wszyscy, ale dojdziemy”. Do końca życia pozostała z mężem. Zmarła na gruźlicę 9 września 1950 r., mając 48 lat. Prosiła, żeby pochować ją na cmentarzu polskich uchodźców w Bejrucie, obok żołnierzy, dla których śpiewała. W 1989 r. jej prochy sprowadzono do Polski i złożono w Alei Zasłużonych na Powązkach.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.