Czego się spodziewamy, podejmując trud wychowania? Pragniemy uczynić z dziecka „dobrze wychowanego człowieka”. Kim jednak jest ten, kogo można określić tym zaszczytnym mianem? I czy przypadkiem ta oczywista konsekwencja, jakiej możemy oczekiwać od wychowania, nie została dzisiaj zapomniana?
Co nam to da
Dzisiejsze czasy poradziły sobie z tą trudnością. Zrezygnowały ze stawiania jej czoła przekonując, że wszystko da się zastąpić czymś innym: nowszym i lepszym. Ta nowość i lepszość, stanowiąca często jedyny i wystarczający argument, pozwala uznać, że także to, co uznajemy za ważne, jest względne i przemijające. Kultura zaś, związane z nią obyczaje i cały dorobek w postaci wielkich dzieł, które dotychczas pokazywały człowiekowi to, co tworzy sens jego życia, uzmysławiając, że – chociaż nie do końca uchwytny – jest on niezmienny, ta kultura zaczyna ustępować miejsca czemuś, co nazywa się niby tak samo, ale nie jest tym samym. Chodzi o kulturę określaną jako masowa. Masowość, która w założeniu miała sprawić, że dobra kultury staną się dostępne każdemu, w istocie czyni coś zupełnie innego. Nie mamy tu do czynienia z wysiłkiem sięgania ku nurtującym ludzki umysł pytaniom o Boga, świat i człowieka, znajdującym odpowiedź w kulturze. Trudno sobie wyobrazić, by V Symfonia Beethovena ze słynnym motywem losu pukającego do drzwi, wygrywana przez straganową pozytywkę, robiła na kimkolwiek przejmujące wrażenie. Chociaż melodia została udostępniona, to przecież nie można się spodziewać, by tego rodzaju przeżycie estetyczne skłaniało do głębokiej refleksji nad własnym losem.
Jeśli więc wytwory kultury masowej odebrały człowiekowi możliwość konfrontacji z pytaniami natury egzystencjalnej, to musiały zaoferować coś w zamian. Tak się też stało: oferowały przekonanie, że nie warto marnować życia, zastanawiając się nad jego sensem, bo to i tak nic nie da. Z życia trzeba jak najwięcej czerpać! Wszystko, czemu warto poświęcić czas i uwagę, musi nam natychmiast coś dawać, najlepiej jakąś formę miłej rozrywki.
Tę postawę widać nie tylko w przemyśle rozrywkowym, trudniącym się zapewnianiem ludziom beztroskiej formy wypoczynku, której w jakimś stopniu potrzebuje każdy z nas, ale też w innych sferach naszego życia. Z przykrością trzeba stwierdzić, że również w wychowaniu: wówczas, gdy proponuje ono sprowadzenie wszelkiej podejmowanej przez dziecko aktywności wyłącznie do sprawiającej przyjemność zabawy, zatrzymując je na wiecznym etapie niemowlęctwa. W obliczu atrakcyjności tej oferty trudno się dziwić postępującej interesowności, pojawiającej się także tam, gdzie jej być nie powinno – w naszych międzyludzkich relacjach. Zarówno w tych luźnych, nawiązywanych na ulicy, w szkole, czy w pracy, jak i tych, w jakie wchodzimy (niestety już tylko czasami) na całe życie. W tle czai się zgubne pytanie: co nam to da?
Spalić niebo
Dążenie do osiągnięcia wymiernych rezultatów towarzyszy większości naszych codziennych zajęć. Myśląc o wychowaniu, łączymy je z ucieleśnieniem wiązanego z nim zamysłu. Nasz trud ma nam coś dać. Spodziewamy się, że owego – wspominanego na początku – dobrze wychowanego człowieka. Gdybyśmy go jednak nie mieli otrzymać, to czy zaryzykowalibyśmy mimo wszystko? Jeżeli nie możemy przewidzieć, kim będzie człowiek, którego nam powierzono i jest to ryzyko nieodłączne wychowaniu, to po co w ogóle wychowywać?
W obliczu wychowawczych niepowodzeń jest to pytanie kuszące, ale źle postawione. Próba odpowiedzi na pytanie, po co wychowujemy nasze dzieci, skoro nie wiemy, co z nich wyrośnie, napotyka podobną trudność jak pytanie, po co artysta stworzył dzieło. Czasem może po to, żeby zarobić na chleb. Jednak rzeczywiste pytanie o dzieło jest jak pytanie o stworzenie świata, który – na co możemy się nieraz uskarżać – wydaje się odbiegać od Bożego zamysłu. A jednak świat został stworzony.
Jest taka wymowna opowiastka o tym, jak pewna kobieta szła w kierunku świątyni, niosąc w jednej ręce naczynie z płonącym ogniem, w drugiej zaś miseczkę wody. Zapytana, co zamierza zrobić, odpowiedziała, że chce spalić niebo i zgasić piekło, żeby ludzie kochali Boga nie z powodu spodziewanej nagrody czy ze strachu przed karą, a jedynie ze względu na Niego samego. Żeby kochali Go nie po coś, ale dla Niego.
Mówiąc o wychowaniu niesłusznie jest pytać „po co?”, ale „dlaczego?”. Otóż dlatego, że kultura, z którą obcowanie może (chociaż nie musi) zaowocować dobrym wychowaniem, uwodzi człowieka tym, o co się troszczy. Uwodzi dobrem, pięknem, przebłyskiem odnajdywanego sensu. Wychowujemy nasze dzieci oraz nieustannie nas samych ze względu na możliwość uczestniczenia w tym wszystkim, co nie jest tylko dla nas samych, ale co otwiera nas na obecność innych.
Ponadzmysłowy sens
Okazuje się, że chociaż nie ma za to żadnej zapłaty, to jednak nie można powiedzieć, że pozostaje bez znaczenia. Ukłon, uśmiech, podanie dłoni, spojrzenie, dobre słowo, obyczaj, o którym się pamięta, wiersz, powieść, która zmienia życie, teatralna sztuka, urzekający pięknem obraz, rzeźba, muzyka, katedra wznosząca się do nieba – wszystko to pozwala obcować człowiekowi z czymś, co nie jest bezpośrednio użyteczne (Arendt 2010: 257) i czego nie da się skonsumować, ale bez czego niepodobna żyć. Nie tylko w sensie radości czerpanej z estetycznych uniesień. Bez kultury, rozumianej jako wyjście poza sferę tego, co będąc życiową koniecznością koncentruje moją uwagę na mnie samym, pod znakiem zapytania staje cały świat naszych międzyludzkich więzi, włączając w to również biologiczną podstawę naszej egzystencji. Czyż bowiem życie, wraz z jego znaczeniem poddawanym dzisiaj pod deprecjonującą je dyskusję, nie należy do tych najbardziej niewymiernych spraw, których nie da się uzasadnić żadnym praktycznym argumentem?
Kultura zatem tylko pozornie, tylko w pewnym sensie jest dbałością o rzeczy niekonieczne. Pozbawieni jej tracimy nie tylko głowę (w dosłownym znaczeniu), ale i grunt pod nogami. Kultura nie jest jedną z ludzkich fanaberii – jest nieusuwalną koniecznością, niepodważalnym fundamentem. Jej fenomen polega na tym, że pozwalając człowiekowi oderwać się od tego, co jest jedynie biologicznym bytem, kierując jego uwagę ku temu, co nieuchwytne i niewątpliwie niepraktyczne, pozwala mu również wrócić, ale inaczej − ukazując ponadzmysłowy sens tego, w czym bez przebycia owej drogi można go nigdy nie dostrzec.
Pozostaje nam życzyć sobie, żebyśmy jako wychowawcy mieli dość subtelności, cierpliwości i odwagi, żeby ów nieoczywisty przecież sens dostrzegać w sprawach tak codziennych, że na pozór go pozbawionych.
Dr Dominika Stadnicka-Strzembosz – absolwentka Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książki „Wychowanie jako miłość”, pisze bajki dla dzieci
Literatura
Arendt Hannah. 2010. Między czasem minionym a przyszłym, tłum. Mieczysław Godyń, Wojciech Madej, Warszawa: Wydawnictwo Aletheia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.