Mam w tej chwili na liczniku 94 tys. kilometrów przepłyniętych na kajakach. Z perspektywy kajaka poznawałem Polskę, a potem świat. Ukoronowaniem tych moich podróży jest oczywiście Atlantyk
Jak to udało się osiągnąć?
– Kajak został na dziobie i na rufie wypełniony materiałem lekkim, sztywnym i nienasiąkającym wodą. Gdyby nawet pootwierać wszystkie włazy – do kabiny i do komór bagażowych, zalać kajak całkowicie wodą i podziurawić go w wielu miejscach, to on i tak by wypłynął. Nawet po przecięciu na pół każda połówka pływałaby osobno.
Całość wygląda rzeczywiście nietypowo, taki „kajak nie kajak”.
– I to wiąże się z jego drugą cechą: on nie jest w stanie pływać do góry dnem. Klasyczny kajak może się obrócić do góry dnem i tak już pozostać. Normalnie w takich sytuacjach radzę sobie, wykonując tzw. eskimoskę – bez wychodzenia z kajaka robię obrót głową pod wodą, wstaję i płynę sobie dalej. Na oceanicznym kajaku – dużym, ciężkim, ważącym z bagażem około 600 kg – jest to już niemożliwe. On musi sam wstawać. Fale mogą go obrócić do góry dnem, ale dzięki specjalnej konstrukcji od razu musi się on obrócić do pionu.
Termin wyprawy też chyba wybrał Pan nieprzypadkowo?
– Oczywiście, że nieprzypadkowo, bo na Atlantyku przez pół roku jest sezon huraganów.
Trzeba było wstrzelić się w odpowiednią pogodę. Podczas pierwszej wyprawy wystartowałem 26 października 2010 r. ze stolicy Senegalu, Dakaru, i po 99 dobach wylądowałem w Ameryce Południowej, w brazylijskiej miejscowości Acarau. W linii prostej to jest blisko 3200 km, ale ja na skutek działań nie zawsze korzystnych prądów i wiatrów przepłynąłem o około 2,5 tys. km więcej.
Tak wielka jest siła oceanu?
– Tym większa, że miałem tam do czynienia z najbardziej kapryśnym i nieprzewidywalnym prądem na świecie, czyli północno-równikowym prądem wstecznym. Dał mi on trochę w kość. Ale w końcu udało się: jedzenia nie zabrakło, wody nie zabrakło, no i chęci dopłynięcia też nie. No i w dzięki temu w tej 99 dobie mogłem krzyknąć: Ameryka!
Ocean to towarzysz, przeciwnik, sojusznik?
– Wolałbym, żeby to był sojusznik. Często dziennikarze piszą, że ja „pokonałem Atlantyk”. Wtedy protestuję: ja tylko przepłynąłem ocean, nie dając się pokonać. Na różnych prelekcjach powtarzam zresztą słowa sir Ernesta Shackletona, badacza rejonów polarnych: „Woda to jest żywioł, którego nie zwycięży się nigdy, można być jedynie niepokonanym”.
Pan czerpie z tego olbrzymią przyjemność.
– To, co dla niektórych jest barierą, ten ogromny lęk przed nieznanym, przed potencjalnymi przeszkodami i niebezpieczeństwami, stanowi dla mnie właśnie magnes, przyciąga mnie ogromnie. Patrzę na mapę i myślę: „Tam nie byłem, nie znam tego kraju, przyrody, ludzi – no to już, w drogę”. Pociąga mnie takie wyzwanie: „Jak ja sobie poradzę, jak się zachowam, będąc przez kilka miesięcy zupełnie sam, zdany na siebie, taka malutka kropeczka na wielkiej wodzie”. Kiedyś ludzie, żeby się wyciszyć, wsłuchać w samego siebie, udawali się do pustelni. Dla mnie taką czasową pustelnią był właśnie ocean.
Niektórych to może wręcz przerażać.
– Owszem, fizycznie byłem sam na wielkim oceanie, ale w zasadzie nie czułem się samotny: miałem łączność, miałem telefony satelitarne, mogłem rozmawiać z najbliższymi, wysyłać i odbierać SMS-y. Poza tym wszyscy wiedzieli, że mam przy sobie taki duży akumulator na pozytywną energię, a do kompletu wielką antenę czynną przez 24 godziny na dobę. Jak to działa? Ano wystarczy sobie dobrze pomyśleć, a ja ładuję tą dobrą energią akumulator. Dzięki temu nie muszę korzystać z mniejszego akumulatora na „energię ujemną”, który włącza się na okoliczność różnych przeciwności.
I w tym zawiera się także odpowiedź na pytanie, czy ja miałem w czasie wyprawy jakiś kryzys – nie! Energia dodatnia była u mnie zawsze wyższa niż ta ujemna. Nawet kiedy zdarzały się sztormy, awarie, a nawet wielodniowa utrata łączności, nie miałem ani jednej chwili zwątpienia.
Nic? Zupełnie nic?
– Naprawdę, ani razu. Kiedy mój przyjaciel ze Stanów Zjednoczonych Piotr Chmieliński przyleciał w ubiegłym roku na Bermudy, wiedząc już, że mam awarię steru i muszę tam awaryjnie dopłynąć, myślał, że to będzie koniec mojej eskapady. Byłem już na lądzie, bezpieczny, wśród ludzi, po 142 dobach na oceanie – na dodatek ze świadomością, że przede mną jeszcze nikt nigdy tak długo nie podróżował bez przerwy w kajaku. I zdumiał się, widząc moją determinację i słysząc, że ja tylko chcę naprawić ster i zaraz płynąć dalej. Dla niego było to kompletnie niezrozumiałe. A ja przecież miałem określony cel.
Myślał Pan: za jakie grzechy muszę siedzieć na tych rajskich Bermudach?
– (śmiech) Tak było. Bermudy są piękne, spędziłem tam miesiąc, ale byłem tak naładowany pozytywną energią, że nawet to nie było mnie w stanie odwieść od celu. To pozytywne naładowanie jest chyba kluczowe dla powodzenie każdej wyprawy.
Jak wyglądała typowa oceaniczna doba Aleksandra Doby?
– Bardzo nieregularnie. Ja nie jestem Niemcem, żeby wyznaczyć sobie 50 minut wiosłowania i 10 minut przerwy. Raczej wsłuchiwałem się w swój organizm, jeśli mi się chciało, wiosłowałem dłużej, jeśli nie, to chwilę odpoczywałem, robiłem coś innego. Często wstawałem, wykonywałem gimnastykę, głównie przysiady, bo przy kajakowaniu nogi nie pracują.
Jak to gimnastykę? Na kajaku?
– W przeciwieństwie do typowego kajaka morskiego, tutaj mogłem wyjść i pełzać na czworakach, nałożywszy uprzednio na siebie uprząż żeglarską, do której przywiązywałem jeden koniec liny, a drugi koniec do kajaka. Zresztą wszystko właściwie musiałem przywiązywać, żeby mi nie poodpływało, nawet miski, do których nabierałem wody, bo nie kąpałem się na zewnątrz ze względu na zagrożenie atakiem ze strony rekinów.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.