„Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi”... To kolejne błogosławieństwo, które wyraźnie odnosi się do naszej aktywności. Tak zostało sformułowane, że sugeruje działanie: „wprowadzają”, czyli czynnie uczestniczą w tym zaprowadzaniu pokoju.
Pan błogosławi aktywnym
Wszystkie błogosławieństwa zakładają aktywność tego, na którym spełniają się obietnice Boże; żadne nie zakłada statyczności, nieróbstwa. W tym zaś błogosławieństwie akt jest na powrót zdefiniowany słowem „wprowadzają” albo w innym tłumaczeniu: „czynią”. Pan nie błogosławi tych, co lubią „sobie” pokój, ale tych, którzy go zaprowadzają. By uniknąć redefinicji i nadinterpretacji tego słowa, spieszę wyjaśnić, że chodzi tu tylko i wyłącznie o Chrystusowy sposób walki o pokój, pozbawiony przemocy, krzywdy, ataku i napastliwości. Zbawiciel domaga się więc od nas współpracy – czy to w dziele zdobywania w czynie apostolskim dusz, czy to w walce o własne zbawienie. Nigdy nie błogosławił siedzących, czy bezczynnie oczekujących na mannę z nieba, z tego więc wniosek, że „pachnienie” nie jest miłe Bogu, a nasza pozytywna i ukierunkowana aktywność pociąga za sobą łaskę. Można śmiało powiedzieć, że spadkobiercami Bożych skarbów są ci, którzy sobie aktywnie na to zapracują.
Błogosławieństwo ludzi niosących pokój zawsze było dla mnie przedmiotem szczególniejszych rozważań, z tego powodu, że osiągnięcie pokoju wewnętrznego, by móc ofiarować go innym ludziom, jest niezwykle trudne. W myśl słów: „Jakiż pokój możesz dać innym, skoro sam go nie posiadasz?”, dopiero wtedy będę w stanie ofiarować swemu otoczeniu pokój, gdy sam go osiągnę. Tylko w jaki sposób? Nieliczne są osoby, które pokój zaprowadzają, i nie mówię tutaj o aspekcie globalnym, ale o tym najmniejszym terytorium, jakim jest nasz podwórek: rodzina, szkoła, praca, kręgi znajomych jako grupy wsparcia. Zdaje się, że tutaj najtrudniej o pokój rozumiany jako zdrowe i uczciwe relacje z drugim człowiekiem i ze sobą samym. Ciężko jest żyć z człowiekiem swarliwym i skłonnym do kłótni. Biblia wiele razy podkreśla, co jest niezmiennie miłe Bogu, np. w psalmie zatytułowanym: Szczęście płynące ze zgody autor natchniony głosi:
„O jak dobrze i miło, gdy bracia mieszkają razem! Jest to jak wyborny olejek na głowie, który spływa na brodę Aarona, na skraj jego szaty. To jak rosa Hermonu, która opada na górę Syjon; Bo tam udziela Pan błogosławieństwa
i życia na wieki”.
„To był Wicek...”
Postacią, która pomoże nam zrozumieć i zilustrować to błogosławieństwo, będzie polski ksiądz, który żył, działał i osiągnął świętość w okresie zapisanym w naszej historii jako czas bez pokoju.
Ks. Wincenty Frelichowski, bo o nim teraz będzie mowa, przyszedł na świat w ośmioosobowej rodzinie piekarza. Ci, z którymi przebywał, wspominali go jako osobę wyjątkowo opanowaną i spokojną, nie narzucający się innym, mający zawsze dobre słowo dla drugiego. Często odwiedzał chorych z posługą sakramentalną, oni właśnie zwracali uwagę na niezwykły pokój wewnętrzny młodego prezbitera, ten z kolei udzielał się tym, których od spotkania z Bogiem po tamtej stronie dzieliło już tylko kilka oddechów. Wewnętrzna dojrzałość ks. Wicka, jego niezwykłe zaufanie Bogu kształtowały i wnosiły pokój, gdziekolwiek znajdował się ten kapłan, który szczególnie mocno obcował z młodzieżą, gdyż angażował się w ówczesne harcerstwo. Można tylko się domyślać, jak doniosłą rolę odegrał w kształtowaniu wielu młodych harcerzy swoją dojrzałą, nieomal ojcowską osobowością, ile pokoju i wiary wniósł w dojrzewających ku dorosłości młodych ludzi. Zresztą jest kilka świadectw o jego pogodnym usposobieniu, o tym, jak szukał w każdym człowieku dobra, by móc żyć z każdym w pokoju i zgodzie. Ci młodzi ludzie z pewnością długo nosili przykład wiary swego duchownego przyjaciela, który kazanie głosił życiem pełnym miłości, a nie tylko oparty o kant ambony. Wierny słowom Apostoła starał się o pokojowe stosunki z bliźnimi (Rz 12,18: „Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi!”), a gdy został aresztowany przez okupanta i umieszczony w rozlicznych więzieniach, zachował pogodną twarz, pomimo niepewności jutra.
Również aresztowanie i niewolę przyjął jako bardzo potrzebny element Bożego planu wobec siebie i ufał bezgranicznie w wypełnienie się Bożego zamysłu i wobec całego swego życia, i wobec kapłańskiego powołania. Nie zawahał się nawet wtedy, gdy oprawcy bardziej jemu niż innym dokuczali i wyśmiewali go jako księdza katolickiego. On dalej pomagał tym najsłabszym, spowiadał, odprawiał Msze święte, sprowadzał tym wszystkim głodnym i zmaltretowanym Chrystusa na ziemię, zaprowadzał pokój w ich duszach.
Jeden ze współwięźniów takie o nim złożył świadectwo: „...To był Wicek, on łapał Boga bezpośrednio i czuło się tę chwilę; coś w głosie... przenosiło echo głosu słyszalnego rzadko, dając sercu owo uderzenie, w którym głodny wyłuskał chleb, a pusty chwycił pełnię, co jeszcze kazała iść dalej – i zaufać”. Gdy on i współwięźniowie zostali skazani na karę chłosty, ks. Wincenty jako pierwszy zgłosił się na odebranie kary, by innym dodać tym odwagi, a kary, które otrzymywali, były niezwykle dotkliwe, łącznie z deptaniem ich przez katów i okładaniem grubym kijem po całym ciele. Kapłan dodawał wszystkim odwagi, mówiąc, iż mają właśnie okazję dopełnić mąk Chrystusowych, jak św. Paweł. Wincenty łapał się wszystkich nieprzyjemnych prac w obozie, wynosił nawet z bloku umarłych więźniów, wykorzystując to jako okazję, by się nad nimi pomodlić, a gdy przyszło mu pracować w kostnicy przy trupach, okazało się, że część z tych, którzy wydawali się być już zmarłymi, dogorywała. To właśnie wykorzystał młody kapłan, by tym nieludzko umęczonym ludziom pomóc dotrzeć do Boga.
Zaufanie i pokój rodzą miłość
Można zapytać, jak taki młody człowiek, bo miał wówczas niewiele ponad trzydzieści lat, o niewielkiej posturze, raczej drobnej budowy niż atleta, zniósł takie upokorzenia fizyczne i psychiczne? Zawdzięczał to zapewne ogromnemu zaufaniu Panu Bogu i pokojowi wewnętrznemu, który dawało mu owo bezgraniczne zaufanie. On każde warunki – czy to zwykłe kapłańskie na plebanii, czy te ekstremalne w obozie – rozumiał jako możliwość dawania miłości, a im było trudniej, tym więcej ludzi można było uratować miłością i ofiarować Bogu. Ks. Wincenty podczas pracy nad budowaniem pokoju w obozie zaraził się tyfusem i zmarł, mając zaledwie 32 lata. Zostawił po sobie jednak wdzięczność i miłość współwięźniów, nawet niektórzy z oprawców byli pod wrażeniem jego wewnętrznej siły, radości i pokoju, jaki wnosił swoją przenikniętą spokojem i opanowaniem osobowością w to przeklęte miejsce. Jeden z katów, owszem wyśmiewał kapłana i szydził z niego, ale nie odważył się go nigdy uderzyć. Towarzysze niedoli skrzętnie to zauważyli i od razu wytłumaczyli to świętością Wicka. „On był święty!”, mówili jeden do drugiego, a śmierć ich duchowego przewodnika napełniła cały obóz niezwykłym żalem i poczuciem straty, nawet tych, którzy nie wierzyli w Boga, tyle ten kapłan dał miłości i pokoju ludziom. Jeden z więźniów wykonał potajemnie maskę pośmiertną ks. Wincentego, tak był przekonany, że ten młody kapłan zostanie ogłoszony świętym... i nie pomylił się. Podczas beatyfikacji ks. Frelichowskiego maskę przez siebie wykonaną wręczył Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II.
Ks. Wincenty Frelichowski został ogłoszony patronem Harcerstwa Polskiego. Stał się Patronem wielu młodych dziewcząt i chłopców, którzy od swego mistrza powinni się teraz uczyć niezłomności charakteru, miłości bliźniego i tego, jak wprowadzać pokój nawet tam, gdzie wydaje się niemożliwe, by ten pokój zaistniał.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.