Kiedy Andrzej zadzwonił do nas z drogi, powiedział, że był na Jasnej Górze i że właśnie stamtąd jedzie teraz do Krakowa. Ucieszyłam się, że miał taki odruch serca, by w tak przełomowej chwili pomodlić się przed Obrazem Matki Bożej. To był chyba największy prezent, jaki mógł nam wtedy zrobić.
MILENA KINDZIUK: – Pierwsze spotkanie rodziców z synem prezydentem odbyło się na Wawelu w poniedziałek 25 maja 2015 r. wieczorem. Dlaczego właśnie tam?
JANINA MILEWSKA-DUDA: – Nazajutrz po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów Andrzej postanowił złożyć kwiaty na grobie Lecha i Marii Kaczyńskich. Gdy dojeżdżał do Krakowa, zadzwonił do nas i poprosił, żebyśmy za pół godziny przyjechali na Wawel. Tam na chwilę mieliśmy się spotkać.
JAN T. DUDA: – Akurat byliśmy wtedy u naszej córki Ani. Żona w codziennym ubraniu prasowała coś dzieciom, a ja zajmowałem się najmłodszą wnuczką. Nie mieliśmy nawet już czasu jechać do domu, żeby się przebrać. Trzeba było szybko wsiadać do samochodu i ruszać.
– Pan Prezydent wracał wtedy z Częstochowy...
J.M.D.: – Kiedy Andrzej zadzwonił do nas z drogi, powiedział, że był na Jasnej Górze i że właśnie stamtąd jedzie teraz do Krakowa. Ucieszyłam się, że miał taki odruch serca, by w tak przełomowej chwili pomodlić się przed Obrazem Matki Bożej. To był chyba największy prezent, jaki mógł nam wtedy zrobić.
– Przybyli Państwo na Wawel i...?
J.D.: – ...i ku naszemu zdziwieniu przed katedrą stała grupa dziennikarzy. Czuliśmy się trochę zaskoczeni, bo spodziewaliśmy się, że będzie to nasze prywatne spot-
kanie z synem. Po chwili nadjechał prezydent elekt. Z ochroną. Dziwne uczucie nam towarzyszyło...
– Jakie?
J.M.D.: – Trudno to nawet określić. Na pewno ogromne wzruszenie.
J.D.: – Powitał nas proboszcz katedry i siostry zakonne.
J.M.D.: – Dokładnie osiem sióstr w białych fartuchach. Było to wzruszające. Wyglądały jak gołąbeczki. Przywitały się z prezydentem, a potem przeszliśmy wszyscy pod krzyż św. Jadwigi, żeby się tam pomodlić. Dopiero stamtąd udaliśmy się do krypt, gdzie Andrzej... prezydent elekt... złożył kwiaty na grobie prezydenta Kaczyńskiego i jego żony.
– Trudno się przyzwyczaić do mówienia o synu: „prezydent”?
J.D.: – Na pewno to duża zmiana. Mamy poczucie, że on nie jest już nasz. Nie należy do nas...
– Z katedry na Wawelu pojechali Państwo do syna do domu...
J.M.D.: – Tak, syn odprowadził nas do samochodu, ale do domu przyjechał dużo później, dopiero koło północy czy po północy. To już był 26 maja, Dzień Matki. Pamiętam, że Andrzej jako pierwszy z dzieci złożył mi wtedy życzenia.
– Był już z ochroną prezydencką, prawda?
J.M.D.: – Tak. Do mieszkania jednak ochrona nie wchodzi. Podprowadza tylko prezydenta pod drzwi i sprawdza, kto je otwiera. Mamy więc w domu czas zupełnie prywatny. Jak dawniej. Poza tym, że nie będziemy mogli na tych wspólnych rozmowach siedzieć do trzeciej, czwartej nad ranem, jak bywało wcześniej, bo teraz pod domem będzie stała ochrona. Nie będziemy ich tam przecież trzymać do rana (śmiech).
J.D.: – Tak naprawdę nic nie jest już tak jak dawniej. Choćby dlatego, że teraz nie rozmawiamy o polityce.
– Dlaczego?
J.D.: – Po pierwsze, nie ma na to czasu. Nie starcza go zazwyczaj na omówienie bieżących spraw rodzinnych i osobistych. Po drugie, Andrzej jest prezydentem, o wielu sprawach nie może mówić i nie chce, by je analizować. Uważamy też, że musi mieć chwile, kiedy jest „na luzie”, wśród nas. Cieszymy się, że może pobyć z nami i porozmawiać jak syn z rodzicami.
– „Rodzice Prezydenta” to teraz nowa instytucja w Polsce, tak to Pan sam określił.
J.D.: – Powiedziałem to żartem, ale coś w tym jest. Bo rodzice poprzednich prezydentów nie byli tak eksponowani. O nich się mówiło bardzo niewiele albo wcale.
– Dla wielu osób Andrzej Duda przed kampanią nie był osobą znaną.
J.D.: – Tak, rzeczywiście. To wynikało z jego filozofii życiowej, z tego, że – jak się mówi – „nie miał parcia na szkło”. My też nie lubimy się eksponować. Chociaż pozory mogą mówić co innego, bo akurat teraz udzielamy wywiadu! (śmiech).
J.M.D.: – W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że publiczne wypowiedzi są naszą powinnością. To nie jest kaprys, tylko obowiązek.
J.D.: – Skoro na scenie politycznej pojawia się człowiek, który nie jest powszechnie znany, to opinia publiczna ma prawo wiedzieć, „gdzie dom twój, gdzie są rodzice”, jak pisał Mickiewicz w „Balladach i romansach”. I w ten sposób się ujawniliśmy. To było jeszcze podczas prezydenckiej kampanii wyborczej.
J.D.: – Tak. Chyba najpierw był wywiad zamieszczony w kwietniu w Internecie. To była szczera, autentyczna rozmowa. Zupełnie spontaniczna. Nie przygotowujemy sobie wcześniej na kartce tego, co mamy powiedzieć. Nie boimy się też, że możemy być sprzeczni w swych wypowiedziach, bo mówimy od serca. I zawsze tak samo (śmiech). Staramy się być autentyczni. Tak zaczęły się wywiady. W sposób bardzo naturalny.
J.M.D: – Chociaż ja swój debiut w udzielaniu szczerych wywiadów zaliczyłam jeszcze w szkole podstawowej, kiedy moja szkoła wygrała zawody w czwórboju, które odbywały się w Warszawie. Po zawodach przyjechała do nas telewizja i zapytali mnie, dlaczego ćwiczę. A ja, nie zastanawiając się wiele, odpowiedziałam: „Bo lubię naszego trenera”. Zawsze odpowiadałam szczerze (śmiech).
– Bycie rodzicami prezydenta traktują Państwo jako swoją powinność i nowe zadanie?
J.D.: – Skoro nasz syn został wybrany na prezydenta, to znaczy, że mamy obowiązek o nim mówić. Także o naszej rodzinie. Po to, by ludzie wiedzieli, skąd wywodzi się Andrzej Duda, co jest dla niego istotne, jaki system wartości wyznaje. Polacy mają do tego prawo.
J.M.D.: – Nie możemy powiedzieć, że nie chcemy się wypowiadać, że to nas nie obchodzi. Cieszymy się, jeśli przekaz o nim jest prawdziwy, rzetelny. I chcemy do tego się przyczyniać, w miarę naszych możliwości. Pragniemy służyć ludziom także w roli rodziców prezydenta.
– Podkreślali Państwo w wywiadach, że bycie rodzicami prezydenta to także służba. W jakim sensie?
J.D.: – To dla nas nowy obowiązek i nowy ciężar nałożony na nasze barki. Ciężar odpowiedzialności. My sobie zdajemy sprawę z tego, że syn odpowiada za wiele rzeczy w Polsce. I w jakimś stopniu współodczuwamy jego trud. Współniesiemy ten ciężar, ale tylko w sercu i umyśle.
J.M.D.: – On wziął na siebie wielkie brzemię. Tym bardziej jako rodzice chcemy mu towarzyszyć.
– Mówi Pan, że polityka to święta rzecz...
J.D.: – Jeżeli politykę traktujemy jako troskę o dobro wspólne, to z założenia jest ona święta. Bo świętość polega na tym, że ludzie są gotowi poświęcić swoje prywatne życie i służyć innym, mając jak najbardziej uczciwe zamiary, nawet narażając się na krytykę, a życie na niebezpieczeństwo. Sam po 1989 r. chciałem wejść do różnych komitetów obywatelskich, uważając, że katolicy winni włączać się w życie publiczne. Najpierw działałem w komitetach osiedlowych, w pracach samorządu, potem próbowałem wyżej, na poziomie miasta, ale też uczelni. Starałem się uaktywniać na różne sposoby, ponieważ chciałem być pomocny i pożyteczny społecznie. I uważam, że każdy powinien tego rodzaju misję publiczną w sobie odkrywać.
– Czy martwili się Państwo, kiedy syn zdecydował się na działalność polityczną?
J.D.: – Andrzej wszedł do polityki, by realizować idee, które jasno sobie wyznaczał. Poszedł tam, gdzie mógł je zrealizować, a więc do obozu Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Nie dlatego, by robić tam karierę. Przeciwnie, wówczas wydawało się, że taki krok zamyka mu wszystko. Ale poszedł tam, gdzie miał szansę realizować swoje idee: państwa silnego i zarazem służebnego. To jest główna myśl polityczna. Państwo silne, które zarazem służy ludziom. On chciał takie państwo budować. Podczas wyborów [prezydenckich w maju 2015 r.] wielu ludzi pozytywnie odpowiedziało na taką wizję polityczną. Bardzo się cieszymy z tego, ale też mamy świadomość, jak wielki trud on podejmuje.
– Powiedzieli Państwo, że syn wziął na siebie ciężkie brzemię.
J.D.: – W każdym razie to poważny ciężar.
J.M.D.: – Andrzej całkowicie poświęcił się służbie publicznej.
J.D.: – Takie poczucie mieliśmy już wtedy, gdy został posłem, potem europosłem. Wtedy jednak był jednym z wielu. Teraz, jako prezydent, jest jeden.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.