Zaspokajanie głodu

Więź 4/2015 Więź 4/2015

Nowoczesna kultura, zrodzona z ducha oświecenia, bywa wobec świętości, religii, metafizyki bądź obojętna, bądź wroga. Oczywiście jest też tak – znów nie tak rzadko – że otwarcie mówi o Bogu, chyba jednak częściej twórcy wyrażają wątpienie, niepewność niż afirmację.

 

Inaczej z Józefem Mackiewiczem. Krytyk nie zgadza się z wnioskowaniem, wedle którego światopogląd pisarza jest niereligijny, skoro negatywny jest jego stosunek do Kościoła katolickiego. To dwa porządki, które nie muszą na siebie zachodzić i nie zachodzą. Lubelski wnikliwie analizuje fragment Karierowicza, jednej z mniej znanych powieści pisarza, i wysnuwa stamtąd interpretację o ukryciu się Boga w materii pisarstwa Mackiewicza. To esej bardzo ciekawy, inspirujący, ale też budzący wątpliwości, bo wskazanie paraleli z Gogolem i Schulzem, przywołanie Nabokova, jest ciekawe i ładne, ale nie w pełni przekonuje. Owszem, można z tego wyczytać, że potrzeba metafizyki i poszukiwanie ładu w świecie natury są u Mackiewicza obecne. Czyż jednak nie więcej tam zgorzknienia i rozpaczy? Tak, Bóg jest u niego obecny w materii pisarskiej, lecz jest to Bóg milczący, nieobecny, niedziałający, a nawet obcy dla ludzi. Zaproponowany przez krytyka trop czytania Mackiewicza wydaje mi się za mało przekonujący.

Andrzej Bobkowski nie jest źródłem aż tylu problemów interpretacyjnych. Jego religijność wydaje się oczywista, choć wcale nie jest jednoznaczna – jak zaznacza krytyk – jego duchowość. Bobkowski pozostaje w kręgu katolicyzmu, jednak mocno zmaga się z polskim mistycyzmem (choć raczej trzeba by powiedzieć: religijnym antyintelektualizmem) i z zachodnim (głównie francuskim) racjonalizmem. Duchowość pisarza wyznaczona jest, Lubelski powtarza za Tymonem Terleckim, przez odwrócenie „rozpaczy aż do śmierci” Kierkegaarda – w „zachwyt aż do śmierci”. Dopowiada jeszcze: Sartre’owskie mdłości zostają zastąpione przez ssanie chwili. Nawet w obliczu umierania. To ciekawy wątek, bo stanowiący kontrapunkt w ciągu autorów pogrążonych bądź w rozpaczy, bądź w absurdzie. Tyle że ów zachwyt i ssanie chwili nie są u Bobkowskiego bezwzględne. Jego zmagania z Polską, a nawet z Europą podszyte są zniechęceniem i lękiem. Cywilizacja i kultura okazały się zbyt słabe wobec zła historii. Skazane są na ostateczną porażkę. Religijność i ufność w miłosierdzie Boga nie unieważniają pesymistycznego postrzegania rzeczywistości. Godny zachwytu jest świat natury, radości dostarczają ciało i zmysły, choć są one też przecież źródłem cierpienia, jednak czy ucieczka w naturę i zmysłowość nie jest pokrewna ucieczce Witkacego w sztukę i błazenadę i czy obie nie kryją pokrewnej rozpaczy?

Czytany w kontekście całej książki esej o Zygmuncie Haupcie, będący głosem upominającym się o lekturę tego pisarza (chyba jednak nie aż tak nieobecnego w świadomości literackiej, jak pisze krytyk) i ładnie eksponującym malarskie piękno jego prozy, pozostawia niedosyt, bo nic nie ma w nim o religijności/niereligijności autora Szpicy. Oczywiście nie upieram się, że ten temat trzeba podejmować, ale jednak w tej właśnie książce Haupt mógłby być religijnie przeczytany i byłaby to niewątpliwie odświeżająca lektura. Zwłaszcza że umieszczony został w szeregu z Bobkowskim i Tyrmandem czytanymi właśnie w kontekście ich duchowości i postaw.

Leopold Tyrmand jawi się tu jako postać paradoksalna. PRL‑owski niepokorny bon vivant (dandys bądź pozujący na dandysa), zmieniający się w radykalnego konserwatystę na emigracji w Ameryce, jest postrzegany jako człowiek o niejednoznacznej religijności. Szczerej, acz niedowocyjnej – ironicznej? Niekonsekwentnej, ale mimo wszystko głębokiej? Tyrmand zostawił sporo śladów tej religijności w swojej twórczości. Haupt (wydaje się) – nie. Tyrmandowskie ślady mogą być jednak zwodnicze. Przydałaby się tutaj bardziej nieufna lektura Tyrmanda, a głębsza Haupta. Natomiast najciekawsze byłoby skonfrontowanie obu pisarzy, skoro już zostali postawieni obok siebie.

Dźganie boga

Na koniec trzej autorzy współcześni, dziś tworzący, żyjący tu i teraz (w przeciwieństwie do większości omawianych pisarzy emigracyjnych): Antoni Libera, Jerzy Pilch i Szczepan Twardoch. Co ciekawe, przy czytaniu Libery krytyk nie kryje swojej osobistej sytuacji lektury. Nowele autora Madame o agnostycyzmie i poszukiwaniu wiary, o Warszawie, o zmaganiu pianisty z materią dzieła czyta katolik, krakowianin i niegdysiejszy uczeń szkoły muzycznej. Zaangażowanie pozaliterackie, ale i dystans powodują, że te utwory stają się ważne, gdyż umożliwiają mówienie o tym, co dla czytelnika (krytyka) istotne życiowo, nie tylko z racji lektury. W kontekście całej książki najciekawszy wydaje się jednak fragment o opowiadaniu Niech się panu darzy, w którym mowa jest o duchowym doświadczeniu racjonalisty i agnostyka. Szkoda, że ten wątek nie został rozwinięty, bo przecież utwór Libery można by przeczytać jako głos w tej dyskusji toczącej się w literaturze XX wieku, którą Lubelski tak przekonująco relacjonuje.

W przypadku Pilcha jest dokładnie na odwrót. Lubelski przenikliwie analizuje, jak autor Bezpowrotnie utraconej leworęczności prowadzi swoje zmagania z Bogiem. Zmagania, bo o ile Pilch – zdaniem krytyka – nie może pisać bez Boga, o tyle jego Bóg jest Bogiem osobliwym. Traktowanym równocześnie serio i z ironicznym dystansem. Mówi się o Nim patetycznym językiem kazań, ale też językiem trywialnym i niefrasobliwym. To Bóg opowieści, Bóg natury, lecz również – śledząca każdy krok człowieka (narratora) – Opatrzność (co u Pilcha zyskuje dwuznaczny wymiar).

Lubelski bardzo serio czyta Pilchowe pisanie o Bogu. Dostrzega w nim albo widoczne wyraźnie, albo podskórne – kryjące się pod powierzchnią gry i ironii – serio. I słusznie. W tym kontekście interesujące jest potraktowanie autora Miasta utrapienia jako metafizycznego spadkobiercy i kontynuatora Gombrowicza, który może domknąć to, co pisarz z Vence otworzył: zmaganie się z bólem pustki po zniknięciu Boga z przestrzeni współczesnego człowieka. Pustki, której Pilch nie akceptuje lub przed którą się broni, jeśli nie wiarą, to literaturą, a którą z kolei Twardoch czyni istotą doświadczenia metafizycznego.

Lubelski czyta Morfinę jako powieść (fascynującą, ale i przerażającą) o wszechogarniającym braku sensu, o rozpaczy. Tam Boga nie ma albo jest On czarnym bogiem, złym bogiem nicości. Lubelski dostrzega w tej paradoksalnej i pełnej dziwności narracji coś, co określa jako „dźganie boga”. Człowiek utracił wartości – nie są nimi Polska, moralność ani tym bardziej religia. Zostaje morfina? Narkotyczny zwid? Nadaktywność maskująca pustkę? Jeśliby pójść tropem lektury Lubelskiego, Pilch i Twardoch byliby sobie bliscy przez mroczną diagnozę współczesnego świata, ale byliby odlegli w tym, do jakiego celu dążą. Pilch mimo ironii i dotyku rozpaczy stoi na fundamencie tradycji, którą nicuje i z której szydzi, ale która daje mu siłę w zmaganiach z napierającym złem. Dla Twardocha tradycja jest ciężarem, nie ma nadziei, jest tylko przeświadczenie o naturze, obejmującej wszechczasy i wszechprzestrzeń, wypełnionej doskonałą meta­fizyczną pustką. Alkohol Pilcha i morfina Twardocha stanowią ucieczkę, ale też coś w rodzaju zabezpieczającego kaftana, dzięki któremu można przeżyć doświadczenie rozpaczy i braku sensu. Jednak u Pilcha pijak może zobaczyć Boga, u Twardocha morfinista spotka tylko puste miejsce zostawione przez tego, którego nie ma.

Lubelski w swojej książce proponuje wyrazistą lekturę polskiej literatury ostatnich stu lat. Widzi w niej zmagania duchowości w dwudziestowiecznej Ziemi Ulro, aż dziw, że nawet w tle nie pojawia się tu Miłosz. Świat wydaje się opuszczony przez Boga lub też Bóg został z niego wygnany. Człowiek jest wydziedziczony i samodzielnie musi się zmagać z metafizyczną pustką. To jednak tylko jedna strona. Bo z drugiej strony właśnie to doświadczenie pustki wydaje się Lubelskiemu inspirujące, a nawet oczyszczające. Dlatego tak ważna jest dla niego lektura Gombrowicza. To wyzwanie, przed jakim staje ten, kto chce odważnie myśleć o swojej religijności (nie zapominajmy, że czytelnik tutaj występuje z perspektywy religijnej), która zostaje poddana próbie nie tyle nawet zwątpienia, ile kontestacji swojej formy (a może Formy). Bóg właściwie z czytanych przez Lubelskiego dzieł nie zniknął, on raczej skrył się w podświadomości, materii pisarskiej, w doświadczeniu niepojętego lub nawet w próżni. Brak wiary w Boga może jest brakiem wiary w wyobrażenie Boga, bo samego Boga da się zobaczyć nawet w Jego braku.

Paradoksalna teologia bez Boga obecna w sporej części polskiej literatury XX i XXI wieku stanowi o jej sile. Jak widać, można w niej dostrzec świadectwo duchowego zmagania. I, paradoksalnie, zaspokajania głodu sacrum. Paradoksalnie, bo wydawałoby się, że Boga w niej nie ma lub Bóg jest słaby i nie do końca wszechmocny. W istocie jednak właśnie takie postrzeganie Boga więcej mówi o człowieku niż o Nim. Samo mówienie o pustce już jednak stanowi dotknięcie (jakkolwiek ją opisywać) świętości, czyli tego, co rzeczywistości nadaje wyższą rangę, wyprowadza ją ze sfery profanum, otwiera na Tajemnicę, metafizykę, sens.

Krzysztof Biedrzycki – ur. 1960. Historyk literatury XX wieku, krytyk literacki i filmowy, adiunkt w Katedrze Krytyki Współczesnej Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wykładał literaturę polską w Stanach Zjednoczonych i Francji. Autor m.in. książek Świat poezji Stanisława Barańczaka, Małgorzata Musierowicz i Borejkowie, Wariacje metafizyczne, Poezja i pamięć, serii podręczników do języka polskiego dla liceum Opowieść o człowieku.

 

[1] J. Lubelski, Ssanie. Głód sacrum w literaturze polskiej, Teologia Polityczna 2015 r., 270 s.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...