Bóg to sobie ukochał artystów

Życie duchowe - Zima/2016 Życie duchowe - Zima/2016

Tworzenie na pewno wymaga poświęcenia. Czasem mówimy nawet o bólu tworzenia. Taki ból musi być. Bez trudu, bez wysiłku nie powstanie nic autentycznego. Jeśli wkładam w coś wysiłek, to czuję, że to jest prawdziwe.

 

Jak wyglądała prowadzona przez Was ewangelizacja?

W mieście, do którego przyjechaliśmy, było niewielu katolików, była też niewielka liczba prawosławnych, muzułmanie i wspomniane sekty. Bardzo zniszczone było tam małżeństwo, rodzina i właśnie do nich chcieliśmy dotrzeć przede wszystkim. Wieczorami ja, moja żona, wspomniane hiszpańskie małżeństwo i ks. Tadeusz chodziliśmy od domu do domu i chcieliśmy dawać tym ludziom świadectwo, niczym pierwsi chrześcijanie. Nie było to łatwe z różnych względów.

Po pierwsze proszę sobie wyobrazić, że wieczorem w mieście gasły wszystkie światła i poruszaliśmy się po ulicach w całkowitej ciemności, a ulice były pełne dziur i wertepów. W blokach wejście po schodach graniczyło z cudem, tak zły był ich stan techniczny, a ludzie mieszkali za stalowymi drzwiami, bo żyli w ciągłym strachu. I myśmy w te stalowe drzwi walili, mówiąc, że przychodzimy do nich z Dobrą Nowiną, i zapraszając ich do naszego kościoła.

Czy te drzwi się otwierały?

Spotykaliśmy się z różnymi reakcjami. Nieraz słyszeliśmy tylko stek przekleństw, ale często się otwierały. Przeżyliśmy tam naprawdę wzruszające chwile. Kiedyś na przykład zaprosiła nas do swojego mieszkania kobieta. W domu bieda aż piszczy. Z garstki mąki kobieta przygotowywała właśnie jakieś podpłomyki dla dzieci, ale dzieci ich nie dostały. Gościnność nakazywała kobiecie poczęstować przybyłych. I nie wypadało jej odmówić. Musieliśmy skosztować tych placuszków, choć mnie osobiście paliły podniebienie.

Oprócz wieczornego ewangelizowania pomagaliśmy też w przygotowywaniu do sakramentów chrztu, bierzmowania czy małżeństwa przede wszystkim mieszkańców pochodzenia niemieckiego, którzy w tym czasie wyjeżdżali z Kazachstanu do Niemiec i przed wyjazdem chcieli uregulować swój stosunek do Kościoła. Niejednokrotnie byli to już starsi ludzie, zawsze punktualni, po niemiecku przygotowani, bardzo przy tym pokorni.

Ksiądz Guido poprosił mnie kiedyś, bym zawiózł go do miasta leżącego sto kilometrów od Aktiubińska, bo będąc tam kilka miesięcy wcześniej, obiecał jakiejś niemieckiej rodzinie, że przyjedzie do nich z Panem Jezusem. Tymczasem przyszła zima i nie wolno było wyjeżdżać z miasta ze względu na zasypane drogi. Zima w Kazachstanie nie przypomina zim w naszym kraju. Tam nie ma odśnieżonych dróg, są za to śnieżne burze, bezkresny, zasypany step, dochodzące do dwóch metrów zaspy i widoczność równa zeru. Służby miejskie nie wypuszczały z miasta, zwłaszcza cudzoziemców. Mówiono nam: „Wy, innostrancy, pojedziecie sobie, my was odkopiemy na wiosnę i będzie skandal dyplomatyczny”. Ale ks. Guido powtarzał tylko: „Ja im obiecałem, oni tam czekają na Pana Jezusa”.

Pojechaliście?

Pojechaliśmy i bez przygód dotarliśmy na miejsce, ale w drodze powrotnej dopadła nas burza śnieżna i zaczynało nam brakować paliwa. Przyszła myśl, że to już koniec. Był taki moment, że wzajemnie przygotowaliśmy się do spotkania z Panem Bogiem. To zdumiewające, ale nie bałem się śmierci, martwiłem się tylko, jak moja żona poradzi sobie z czwórką dzieci, jak wyjedzie z Kazachstanu, bo dostać się tam jest trudno, ale wyjechać jeszcze trudniej. W jakiś niewytłumaczalny po ludzku sposób udało się nam jednak wrócić. Takich historii było więcej, ale poprzestanę na tej jednej.

Jak Pan ocenia ten wyjazd do Kazachstanu?

Bardzo dobrze. Dopiero po powrocie uświadomiłem sobie, że ten wyjazd był tak naprawdę potrzebny mnie i naszej rodzinie. Takiej jedności w małżeństwie, z dziećmi i tego głębokiego poczucia, że jesteśmy na ręce Boga, nie miałem nigdy wcześniej. Udało się nam dotrzeć do wielu ludzi i nasza obecność wśród nich miała na pewno sens. Braliśmy udział w rzeczy nieprawdopodobnej – widzieliśmy na własne oczy rodzący się tam Kościół. Z czasem ludzie sami zaczęli przychodzić do nas i pytać o Pana Boga. Tam zobaczyłem bardzo wyraźnie, że nieważne, gdzie człowiek żyje i w jakich warunkach. Że każdy pragnie kochać i być kochanym. Dekoracje się zmieniają, ale pragnienie człowieka jest zawsze to samo. Nie było łatwo, ale robiliśmy, co w naszej mocy i co było możliwe.

Po dwóch latach musieliśmy wrócić do Polski. Okazało się, że nasza córka absorbowała metale ciężkie. Dostawała krwotoków i trzeba było jak najszybciej wracać do Polski, by ją leczyć. Na początku nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ale potem wszystko stało się jasne. W okolicy naszego miasta było bardzo duże zanieczyszczenie. Dzisiaj w Aktiubińsku nastąpiło wiele zmian. Ksiądz Tadeusz, który tam cały czas pracuje, opowiadał mi, że miasto tak wypiękniało, że bym go nie poznał. Przy parafii działa Caritas, stołówka, ambulatorium, łaźnia i pralnia dla ubogich. Nie ukrywam, że czasem chcielibyśmy z żoną tam pojechać, nawet na krótką chwilę. Powrót do Polski sprawił jednak, że przeżyłem kolejny kryzys.

Dlaczego?

Pytałem: „Panie Boże, co ja mam robić?”. Oddałem się Kościołowi, a moja ofiara została odrzucona. Chciałem mówić Panu Bogu, co jest dla mnie lepsze. W końcu zrozumiałem, że tym, co mogę robić, jest dzielenie się z innymi swoim talentem, wykorzystywanie go do pracy dla innych, dla rodzin, dla młodzieży i nigdy przeciw Kościołowi. Powiedziałem Bogu: „Panie, dałeś mi talent, pozwól mi się realizować w nim, ale wykorzystaj go jako swoje narzędzie”. I Pan Bóg otworzył wiele furtek. Nakręciłem kilkadziesiąt filmów, napisałem mnóstwo scenariuszy, powstało wiele moich kompozycji. Teraz pracuję nad filmem kinowym Bóg w Krakowie, który wejdzie na ekrany w 2016 roku.

Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o modlitwę w Pana życiu, w życiu artysty.

Myślę, że modlitwę najlepiej opisał ks. Józef Tischner na przykładzie pewnego górala, który klęczał przed krzyżem. Na pytanie, co robi, odpowiedział: „A ja się tak patrzę na Niego, a On patrzy na mnie”. To nieco dowcipna, ale bardzo głęboka myśl. Można w modlitwie używać wielu słów, sięgać po wiele metod, ale chodzi przede wszystkim o intymną relację z Jezusem, o modlitwę serca, o trwanie przed Bogiem. By jednak wejść w taką modlitwę, trzeba przez wiele lat się do niej przygotowywać i uczyć. Do takiej modlitwy się dojrzewa.

Tak też było w moim przypadku. W ciągu wielu lat modlitwy osobistej, modlitwy wspólnotowej zdobywa się pewne doświadczenie, a z niego rodzi się w sercu pragnienie, by na serio obcować z Panem Bogiem cały dzień. Dlatego rano wstajemy i modlimy się brewiarzem, odmawiam różaniec, w południe – Anioł Pański. Czasem wchodzę do kościoła, by usiąść i pomodlić się chwilę. To przychodzi w sposób naturalny. Modlitwa jest dla mnie niczym pokarm. Gdybym jej zaniechał, czegoś by mi brakowało, źle bym się czuł.

Poza tym modlitwa daje mi pewien punkt odniesienia, jeśli chodzi o życie, rodzinę, problemy, jakie przeżywam, pokusy, które przychodzą. Przez modlitwę otwieramy się na łaskę Boga, który pomaga powstawać nam z upadków. Modlitwa, pokorna modlitwa, to jedyny sposób wejścia na drogę nawrócenia. „Jezu Chryste, Synu Dawida, ulituj się nade mną grzesznikiem” – cóż więcej możemy powiedzieć Panu Bogu? Czuję, że Bóg wszedł w moją historię, czuję Jego miłość i modlę się, bym nie stracił tego Bożego dotknięcia.

Jak go nie stracić?

Mam żonę i dzieci. Skoro Kościół pobłogosławił moje małżeństwo, to dał mi obietnicę, że o mnie nie zapomni, że będzie obecny w życiu naszej rodziny, także wtedy gdy nie jest łatwo. Bo przecież nie jest łatwo być mężem, żoną, ojcem, matką. Zwłaszcza kiedy przychodzą problemy i mnóstwo spraw do ogarnięcia. Ale obietnica Bożego błogosławieństwa, Bożej obecności to niejako konsekracja naszej historii, naszego małżeństwa. To pomaga, bo uświadamia, że to, co dzieje się w naszym życiu, jest święte – przez sakrament wchodzi w to Bóg i kładzie na tym swoją pieczęć.

Bóg w moim życiu był zawsze wierny. Nigdy się na Nim nie zawiodłem. Ja nie jestem twardzielem i ortodoksem religijnym – jestem biedaczkiem, który przez historię swojego życia uczy się pokory w spojrzeniu na innych ludzi. Często mnie zdumiewa, że Pan Bóg nie gorszy się mną, że chce się mną posługiwać. Że każdego dnia daje mi białą kartkę, którą mogę na nowo zapisywać. Mam przy tym dużo pokoju i radości. Cieszę się życiem.

Jak to pogodzić z grzesznością człowieka, kiedy można by się spowiadać trzy razy dziennie (mówię oczywiście o sobie)? To walka, którą trzeba toczyć każdego dnia. Sakrament małżeństwa pomaga w tej walce, bo skoro to jest świętość, skoro w tym jest Bóg, to pewnych rzeczy po prostu nie wypada robić.

Rozmawiał Jacek Siepsiak SJ

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...