Przychodzą od trzydziestu lat. Mają po 80, niekiedy prawie 90 lat. Ale są też młodsi – kobiety, mężczyźni. Z różnym wykształceniem, z różnym doświadczeniem życiowym, o różnych poglądach politycznych, wykonują różne zawody. Trwają dzień w dzień, noc w noc – na wieczystej adoracji Najświętszego Sakramentu
Adoracja Najświętszego Sakramentu trwa od najdawniejszych wieków chrześcijaństwa, głównie w zakonach, i to najczęściej w żeńskich. Dla świeckich wprowadzona została dopiero na początku XVI wieku w katedrze Narodzin św. Marii w Mediolanie. W Polsce adorację rozpoczęto w XVIII stuleciu. Rozpowszechniana w całym kraju zakazana została w czasie zaborów. Powrócono do niej w Polsce niepodległej. Dziś wieczysta adoracja trwa w dwunastu polskich kościołach.
Świątynia mimo wszystko
W warszawskim kościele pw. św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny na Kole wieczysta adoracja trwa najdłużej w powojennej Polsce – od trzech dekad. Dzień i noc, noc i dzień. W latach międzywojennych rozpoczęto tu budowę osiedla dla robotników, o którym marzył i pisał Stefan Żeromski – z obszernymi i widnymi pokojami, z zapleczem socjalnym. Osiedle nazwano imieniem pisarza. Wśród wybudowanych już nowoczesnych domów usytuowano drewniany kościół, który w 1944 r. został spalony przez niemieckich okupantów. Mimo komunistycznych szykan, a dzięki ofiarności ludzi w 1951 r. świątynia wreszcie stanęła. Konsekrował ją w 1963 r. prymas Polski kard. Stefan Wyszyński.
Kiedy ks. Jan Sikorski – doktor teologii, dziś również honorowy prałat Jego Świątobliwości, kapelan Solidarności i pierwszy naczelny kapelan Duszpasterstwa Więziennego RP, a od 2011 r. protonotariusz apostolski – objął probostwo na Kole w 1986 r., był trzecim z kolei proboszczem w parafii. Gdy po raz pierwszy chciał wejść do świątyni, zastał ją zamkniętą. Wierni poza Mszą św. i nabożeństwami mogli modlić się jedynie w przedsionku za kratą.
– Uklęknąłem i pomyślałem: O nie, Panie Jezu, tak nie może być. Moją pierwszą decyzją będzie otwarcie kościoła – wspomina dziś ks. Sikorski, obecnie rezydent w parafii. – Na plebanii zastałem pewną kobietę, która powiedziała do mnie: Proszę księdza, ależ to skandal, że kościół jest zamknięty. Zapytałem ją: A pani jest tu parafianką? Odpowiedziała, że tak. Mówię więc: To skandal, że pani na to pozwoliła. I tak się grzecznie przekomarzaliśmy... W końcu ona powiedziała: Proszę księdza, moim marzeniem jest, by kościół był otwarty. Odpowiedziałem: Moim też. I już następnego dnia tak się stało. Jednak trzeba było mieć jakąś ochronę, ktoś musiał czuwać nad świątynią. Panował jeszcze komunizm, istniało więc niebezpieczeństwo, że SB będzie chciała wyrządzić nam jakąś „niespodziankę”. Pomyślałem, że może trzeba wiernych zachęcić do adoracji. Oczywiście tylko w ciągu dnia. I oni podjęli to hasło. Zgłosiło się kilkaset osób. Zależało mi na tym, by ludzie mieli stałe dyżury. Udało się. Adoracja trwała do dziewiętnastej, czyli do ostatniej Mszy św. Później zamykaliśmy kościół. Któregoś jednak dnia przyszedł do mnie parafianin i powiedział: Proszę księdza, wracam z pracy po drugiej zmianie, późnym wieczorem i chętnie bym się pomodlił w kościele do północy. Powiedziałem: Proszę bardzo – i dałem mu klucze. Wtedy też zacząłem się zastanawiać, czy nie zorganizować dyżurów i adoracji przez całą dobę. Znów chwyciło. Wierni czuwali przed tabernakulum, ale jeszcze nie był wystawiony Najświętszy Sakrament. Do całodobowego wystawienia Go zainspirowała mnie kolejna przypadkowa rozmowa. Dowiedziałem się, że w USA posługuje ks. Krzysztof Małachowski, który jest apostołem Wieczystej Adoracji. Przyjechał do nas z rekolekcjami i już na początku 1987 r. podjęliśmy całodobową adorację Najświętszego Sakramentu, we wszystkie dni tygodnia. I po tych trzydziestu latach mamy małżeństwa „adoracyjne”. Odprowadzał chłopak dziewczynę z adoracji, odprowadzał, odprowadzał... i jest małżeństwo.
Skoro mnie przywołałeś...
Zofia Klata adoruje od trzydziestu lat. Zaczynała, gdy była po pięćdziesiątce. Ma trójkę dzieci, więc adorowała w nocy. I tak już zostało. Adoruje przez dwie godziny co tydzień. Mówi, że na początku było jej trudno przyzwyczaić się do nocnej adoracji, ale teraz nie wyobraża sobie, aby mogła z tego zrezygnować.
– Kiedy idę na adorację, jestem obolała. Kiedy wracam, to jakbym frunęła – mówi pani Zofia. – Jestem pełna siły. Obecność przed Najświętszym Sakramentem zawsze mnie umacnia. Modlimy się nie tylko za swoje rodziny, ale też za cały świat. Mamy tak dużo intencji, że – mówiąc kolokwialnie – nie wyrabiamy się. A modlimy się i za tych, którzy są w Kościele, i za tych, którzy są poza nim. I widzę w tym wielki sens, szansę na poprawę świata.
Eugenia Kosior obchodzi w tym roku osiemdziesiąte drugie urodziny. „Trzyma się dobrze”, jak mówi, dzięki adoracji, choć ma trzy poważne schorzenia.
– Dla mnie adoracja to rozmowa z Bogiem. Dzięki niej żyję – podkreśla. – Już nie mogę klękać, ale siedzę i modlę się Różańcem. Trochę w milczeniu, czasem głośno. Odmawiam Koronkę do Bożego Miłosierdzia, a także modlitwy za dusze zmarłych i do św. Michała Archanioła. Jestem w kościele dwie godziny od dziesiątej wieczorem. Wtedy na adoracji jest najwięcej młodych ludzi. Co dziwne, przychodzi więcej chłopców niż dziewcząt.
Ewa Jędrzejowska adoruje od dwudziestu ośmiu lat. Pracowała w GUS i pomagała jako wolontariuszka na parafii ks. prob. Sikorskiemu. Dziś jest na emeryturze.
– Nie miałam czasu, kiedy przyszłam do posługi na plebanii – opowiada. – Ale stwierdziłam, że nie wypada nie przychodzić na adorację, kiedy tu jestem. Miałam sporo koleżanek i w marcu 1988 r. zdecydowałyśmy, że „bierzemy” noc z wtorku na środę. Od dwunastej do szóstej rano. Po nocy szłam do domu przebrać się i do pracy zawodowej na osiem godzin. Owszem, czasem jestem zmęczona, ale adoracja to dla mnie codzienność życia. Nie wyobrażam sobie, żeby tego nie było. To jest... jak jedzenie. Choć, prawdę mówiąc, początkowo nieprzyjemnie było samemu w kościele. Przychodziło mnóstwo bezdomnych. Spali, jedli. Robili taką noclegownię. Ale z czasem się wykruszyli. Zresztą nigdy nie czułam się zagrożona podczas adoracji. A poza tym... mówię: Panie Jezu, skoro mnie przywołałeś, to o mnie dbaj.
Przedziwne osoby
Na przestrzeni lat powstało w parafii Bractwo Adoracyjne. Oprócz codziennej posługi co roku organizuje ono lub współorganizuje Krajowe Forum Wieczystej Adoracji. Spotykają się na nim przedstawiciele parafii, w których trwa adoracja. Dziś na stałe adoruje trzystu dyżurnych. Bractwo ma koordynatorów grup, którzy m.in. ustalają dni i godziny dyżurów. Jest też wyznaczony przez proboszcza ks. kan. dr. Zbigniewa Godlewskiego opiekun bractwa, który co dwa tygodnie głosi konferencję. Jest nim ks. dr Bolesław Szewc.
– Od 2009 r. spotykamy się z koordynatorami w pierwsze piątki miesiąca – mówi ks. Szewc. – Przygotowujemy wówczas spotkanie formacyjne i omawiamy bieżące sprawy. Mam również konferencję dla wszystkich w trzecią niedzielę miesiąca. Teraz analizujemy tematy na Rok Święty Miłosierdzia – aktualnie bullę papieską „Misericordiae vultus”. Na spotkania przychodzi zazwyczaj kilkanaście procent spośród adorujących. Czasem kogoś zapraszamy, żeby wygłosił konferencję. Niekiedy prowadzi ją ksiądz proboszcz. Ci, którzy przychodzą, są grupą refleksji chrześcijańskiej. Ale są tacy, których ja nazywam grupą harcerzy. Przychodzą na adorację, odbywają swoje dyżury i nie chcą mieć nic wspólnego z innymi zadaniami w parafii. Uważają, że wypełnili obowiązki. Albo odwrotnie: adorują, ale nie zapisują się na dyżury... Adorujący to czasem przedziwne osoby. Z bardzo różnymi życiorysami, czasem zaskakującymi. Jest też ogromne grono ludzi, którzy przyjeżdżają z całej Warszawy i spoza niej. Powstał tu bowiem ośrodek modlitewny. Ludzie składają piękne świadectwa łask. Jedni ustnie, inni zapisują je w księdze, czasem nawet dzieci się wpisują. Adoracja bez wątpienia jest spotkaniem człowieka z Panem Bogiem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.