– Poczuliśmy, że Bóg nas woła – zaczynają swoją opowieść Aneta i Stefan Balawenderowie. Od ponad 12 lat pokazują Austriakom, że można żyć blisko Boga.
Terminem „rodzina w misji” określa się rodziny Drogi Neokatechumenalnej, które na prośbę biskupów osiedlają się w zdechrystianizowanych czy zupełnie niechrześcijańskich społecznościach. Na całym świecie jest ich ponad tysiąc. W miejscu, do którego są posłani działają przy danej parafii lub razem z innymi rodzinami w misji (przynajmniej trzema) tworzą oddzielną, najczęściej międzynarodową wspólnotę – tzw. misję ad gentes. „Ukazujcie czułe spojrzenie Ojca Jego dzieciom i uważajcie za dar to, co spotkacie” – zachęcał kilka miesięcy temu papież Franciszek podczas rozesłania kolejnych rodzin w misji.
Żyjemy normalnie
Aneta i Stefan Balawenderowie mają dziewięcioro dzieci. Najstarszy syn, 23-letni Szczepan, ożenił się latem ubiegłego roku z Austriaczką. Miesiąc temu urodziła się im córeczka. Drugi z synów, Jędrzej (21 lat) jest w seminarium. Z rodzicami mieszka więc siedmioro młodszych dzieci: 19-letni Franek, 17-letnia Zosia, 15-letni Antek, 11-letnia Wanda, 8-letni Dominik, 5-letnia Marysia i niespełna roczny Jaś. Aneta prowadzi dom, Stefan jest ekonomistą, ale podejmował się na obczyźnie różnych zajęć. Oboje pochodzą z Piły. – Znamy się od dziecka. Tam nasi rodzice wstąpili na Drogę Neokatechumenalną. Później zaprosili nas, jako nastolatków, do kroczenia nią. Po ślubie w 1992 r. przeprowadziliśmy się do Poznania, by kończyć studia i tam zostaliśmy – wspominają. Do Austrii wyjechali w 2004 r. – Byliśmy pierwszą rodziną z Polski, która udała się na teren Unii Europejskiej, kilka miesięcy po wstąpieniu do niej naszego kraju – opowiada Stefan.
Jak głoszą Ewangelię w Austrii? – Nic szczególnego nie robimy, tylko to, co w Polsce, czyli normalnie żyjemy – stwierdzają z uśmiechem małżonkowie, ale zaraz dodają, że w Wiedniu, gdzie mieszkali przez 11 lat, głosili katechezy dla Polaków, których jest tam sporo. Owocem tego głoszenia są dwie polskojęzyczne wspólnoty neokatechumenalne. – Kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski, nie znaliśmy niemieckiego, ale Pan Bóg dał nam możliwości nauczenia się tego języka – mówi Aneta.
Bóg ma swoje sposoby
W stolicy Austrii związana z jedną z miejscowych parafii rodzina Balawenderów mieszkała w bloku. – Z czasem poznaliśmy trochę osób z naszej okolicy, ale szło to bardzo powoli. Ludzie są pozamykani w swoich mieszkaniach. Wiedzieli o nas jedno: że nasza rodzina ma na pewno związek z Bogiem. Ale z jakiego jesteśmy Kościoła, tego już nie byli pewni. Mojego męża nazywano czasami pastorem czy popem – śmieje się Aneta.
Co jest dla nich największym zadaniem na misjach? – Podchodzić do drugiego człowieka z miłością. Czasami wystarczy po prostu uśmiech… Ludzie potrzebują też nadziei. Chcą zobaczyć, że jest możliwe inne życie niż to, które prowadzą. Co Pan Bóg z tym zrobi, to już nie od nas zależy – stwierdza Stefan.
Małżonkowie przyznają, że mieszkańcy Wiednia żyją często w napięciu i samotności. – Ludzie są tam bardzo słabi duchowo. Kiedy spotykają ich trudności, szybko się poddają. Z każdej strony czują też presję, żeby posiadać różne dobra materialne, jeździć na wakacje, a jednocześnie mają coraz mniej pieniędzy. Psychicznie więc sobie z tym nie radzą, co rzutuje na kontakty międzyludzkie. Wzrasta również liczba uchodźców i ludzie czują się zagrożeni – tłumaczą.
Największą trudnością jest jednak ich zdaniem to, że ludzie są zamknięci na Dobrą Nowinę. – Wielu ma uraz do Kościoła, trudno powiedzieć dlaczego. Kiedy słyszą: Kościół katolicki, to jest to zazwyczaj początek i koniec rozmowy. W ostatnim miejscu pracy męża na przykład wszyscy współpracownicy, Austriacy, byli ateistami, chociaż w dzieciństwie chodzili do kościoła – mówi Aneta.
Zejść z fotela
Przez pierwszy rok pobytu w Austrii Aneta i Stefan mieszkali w ponad 40-tysięcznym Wiener Neustadt, leżącym 60 km na południe od Wiednia, gdzie zaangażowali się w życie parafii prowadzonej przez kapucynów. Ponad rok temu zostali ponownie posłani do tego miasta. Wiele miesięcy trwało jednak poszukiwanie mieszkania dla tak licznej rodziny. – Ta przeprowadzka była dla nas dużo większym trzęsieniem ziemi niż moment, kiedy wyjeżdżaliśmy do Austrii. Teraz znacznie trudniej było też dzieciom, ponieważ są starsze. Największym wrogiem chrześcijanina jest stabilizacja, taki wygodny fotel. Także na misji. Siłą rzeczy człowiek siada w nim i ciężko mu z niego zejść. Mając tego świadomość, odbieramy tę przeprowadzkę jako Boże błogosławieństwo. Znowu mogliśmy się ruszyć, chociaż nie ukrywamy, że nie jest lekko. Jedno dla nas jest pewne: Pan Bóg zawsze chce naszego dobra. Nawet jeśli spotykają nas trudności, to potem widać dobre owoce tego czasu – zauważają.
Balawenderowie wrócili do Wiener Neustadt w listopadzie zeszłego roku, tym razem dołączając do już istniejącej wspólnoty misji ad gentes złożonej z dwóch rodzin hiszpańskich, po jednej włoskiej i austriackiej, a także z Włoszki i Kolumbijki oraz prezbitera z Argentyny. Stara się ona docierać do ludzi oddalonych od wiary, którzy nie chcą mieć już nic wspólnego z Kościołem i dlatego misja funkcjonuje poza strukturami parafii. Jej spotkania odbywają się w kaplicy utworzonej z dawnego warsztatu. Mając świadomość, że ludziom trudno słuchać o Jezusie, co kilka tygodni, w sobotnie przedpołudnie, na placu przed deptakiem Aneta i Stefan wraz ze swoją wspólnotą modlą się jutrznią. Po psalmach dwie lub trzy osoby dzielą się swoim świadectwem, a następnie głoszona jest krótka katecheza. – Nasze misje na placu nie mogą być traktowane jako wydarzenie religijne. Władze miasta nie pozwalają wyznawcom żadnej religii na ich organizowanie w miejscach publicznych, niedawno zakazali muzułmanom rozdawania Koranu. Urzędnicy podpowiedzieli nam jednak, żebyśmy zgłosili nasze spotkania jako przedstawienie muzyczne i tak robimy.
Wśród patchworków
Dzieci Anety i Stefana należą w Austrii do bardzo nielicznego grona swoich rówieśników, którzy regularnie uczestniczą w życiu Kościoła. Przynależność do danego wyznania określają w szkole lekcje religii. Oddzielnie odbywają się one dla uczniów, którzy są muzułmanami, katolikami, ewangelikami i prawosławnymi. Spora część deklaruje swoją bezwyznaniowość.
– Bardzo dużo dzieci wychowuje się w Austrii w rodzinach patchworkowych, w których rodzice mają także potomstwo z poprzednich związków. Wiele osób nie mieszka też razem, tylko spotyka się w weekendy – zauważa Aneta.
– Nie chodzimy ze sztandarem misyjności przed sobą. To zamyka ludziom uszy. A tak, możemy prowadzić z nimi naprawdę ciekawe, a często wręcz głębokie rozmowy – podkreślają małżonkowie. – Wzorem dla rodzin w misji, czy w ogóle głoszących Chrystusa, jest m.in. św. Matka Teresa z Kalkuty. Ona nie mówiła ludziom za wiele o Jezusie, tylko wychodziła do nich z miłością. Ludzie potrzebują być kochani, akceptowani tacy, jacy są. Reszta przychodzi potem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.