Ludzie są tu bardzo zadowoleni z obecności księdza, ale to niekoniecznie zawsze oznacza głęboką wiarę. Zamieszkiwanie księdza w jakiejś wiosce czasem oznacza po prostu jej większy prestiż wobec innych. Niedziela, 19 października 2008
O życiu misjonarza pisze kapłan archidiecezji częstochowskiej, który pracuje na misjach w Papui
Dotarłem do Mendi po niemal 24 godzinach lotu i w sumie prawie trzech dniach podróży. To centralne miasto jednej z papuańskich diecezji, z którą związane będą kolejne lata mego kapłańskiego życia. Przynajmniej mam taką nadzieję, gdyż słowo „pewność” w tych realiach trochę traci na znaczeniu. Miałem okazję przekonać się o tym jeszcze zanim tu przybyłem. Wydawałoby się, że rok to wystarczająco długo, by wyrobić wizę. Zapewne gdzie indziej – tak, tyle że nie w Papui. W moim przypadku trwało to miesiąc dłużej.
To był dokładnie pierwszy dzień
Po wylądowaniu spotkałem się z tutejszym biskupem Stephenem oraz ks. Marcinem, z którym wyruszyliśmy w dalszą drogę. Zmierzaliśmy do Kagua – parafii, w której obecnie jest proboszczem. To jakieś cztery godziny drogi. Między podnoszeniem rąk i pozdrawianiem ludzi, co jest tu nieodłącznym obrzędem każdej podróży, usiłuję dowiedzieć się czegoś więcej o ludziach, ich zwyczajach, posłudze pośród nich. Jednak na wiele pytań uzyskuję odpowiedź: „zobaczysz” lub jeszcze bardziej zastanawiający delikatny uśmiech (teraz już wiem dlaczego).
Droga początkowo całkiem niezła (jak na tutejsze warunki) zamienia się z czasem w coś, co przypomina wyschnięte, kamienne dno koryta rzecznego. Po godzinie samochód zaczyna delikatnie „tańczyć”. Jedno z tylnych kół traci ciśnienie. Zmiana koła nie trwa długo, może 10 minut, ale moje pierwsze doświadczenie „gumy” nasuwa kolejne pytanie: „Co, jeśli złapiemy kolejną gumę – nie mamy przecież drugiej zapasowej?”.
Odpowiedź, po krótkim uśmiechu, jak większość dotychczasowych: „Jak złapiemy gumę, wtedy będziemy się martwić”. Tyle że nie przypuszczałem, iż stanie się to tak szybko. Po kolejnej godzinie złapaliśmy dwie gumy naraz. Co teraz? Przed nami jeszcze ponad dwie godziny drogi, a zbliża się zmrok. A jednak nie okazuje się to zbyt wielkim problemem – byliśmy w zasięgu rewolucji technicznej. Jeden telefon do przyjaciela załatwia sprawę.
Na nasze szczęście ten przyjaciel był w pobliżu, podobnie jak i punkt łatania dętek. Po godzinie wyruszamy w dalszą drogę. Po następnej łapiemy kolejną gumę. Na szczęście ostatnią w tej podróży. Na miejsce docieramy około 21. Jest już ciemna noc. Wspaniałe gwiaździste niebo. Dowiaduję się, że taki widok to rzadkość. Mój kolega też widzi to pierwszy raz, choć jest tu od ponad roku. To z powodu zachmurzenia. Ale o tym innym razem.
Wchodzimy do domu. Deski z płytami przykryte blachą dają całkiem duże poczucie komfortu. Jeśli do tego dołączy się generator, uruchamiany rano i wieczorem, oraz prysznic z gorącą wodą – życie w wiejsko-buszowym terenie staje się lżejsze.
Kolejnego dnia – pierwsza Msza św. w języku pidgin. Tym razem dołączam jako koncelebrans. Po dwóch dniach odprawiam już jako główny celebrans, co dla Polaków nie jest zbyt trudne. To trochę jakby czytać polską transkrypcję angielskiego tekstu. Powiedzmy – z małymi wyjątkami.
Drugiego dnia także spowiadałem już w jednej z wiosek. Jak? Po polsku i angielsku. Tak, to prawda, nikt tego nie rozumiał, ale dla usprawiedliwienia powiem, że i ja ich nie rozumiałem. Kryterium odpuszczania grzechów nie jest tu zbyt trudne – wszyscy wszystkich pilnują i wiedzą, kto może, a kto nie może się spowiadać i przystępować do Komunii św.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.