Pierwszy skok Blanik wykonał, gdy miał dziewięć lat. Pokazał ojcu, jak robi salto na tapczanie. Tata – górnik z kopalni „Marcel”, miłośnik boksu i półprofesjonalny futbolista – potrafił to docenić. Niedziela, 5 kwietnia 2009
Gdy zdobywał złoty medal na igrzyskach w Pekinie, był naprawdę szczęśliwy. W konkursie skoku przez konia nie dał szans rywalom. Zastanawiał się, dlaczego Najwyższy pozwolił mu na sukces. I to pozwolił nie po raz pierwszy: w rok Leszek Blanik został mistrzem Europy, świata i mistrzem olimpijskim.
Udało mu się prawie wszystko, o czym marzy sportowiec, ale chyba najbardziej cieszy go to, że – odnosząc sukcesy – wygrał z samym sobą, ze swoimi słabościami. Żeby zdobyć złoto olimpijskie, musiał spędzać na ciężkich treningach pięć godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu. Oddawać kilkadziesiąt ryzykownych skoków miesięcznie, kilkaset rocznie.
– Miałem wiele kryzysów w karierze i udało mi się je pokonać oraz pokonać samego siebie. To właśnie jest chyba najważniejsze, co sport daje człowiekowi – mówi Leszek Blanik. O tyle mu było łatwiej, że jako chłopak dostał – jak twierdzi – szkołę życia. W cieplarnianych warunkach nie dorastał – wychowywał się w rodzinie górniczej, miał dwoje rodzeństwa. I o tyle było trudniej, że pochodził z małego miasteczka. Niełatwo takim, jak on się przebić.
„Aby osiągnąć to, co możliwe, trzeba sięgać po to, co niemożliwe” – to ulubiony aforyzm i motto Leszka Blanika, zdobywcy trzeciego w ogóle, a pierwszego złotego medalu olimpijskiego dla Polski w gimnastyce sportowej.
Salto na tapczanie
Pierwszy skok Blanik wykonał, gdy miał dziewięć lat. Pokazał ojcu, jak robi salto na tapczanie. Tata – górnik z kopalni „Marcel”, miłośnik boksu i półprofesjonalny futbolista – potrafił to docenić. Zawołał mamę i wspólnie uradzili, że zapiszą Leszka na treningi gimnastyki w klubie w Radlinie. To było ponoć o dwa lata za późno, bo gimnastykę zaczyna się uprawiać w młodszym wieku. Ale trenerzy uznali, że szybko nadrobi straty. Tak też się stało.
W środowisku sportowym zrobiło się o nim głośno, gdy w 1995 r., jako osiemnastolatek, zdobył na mistrzostwach Polski w gimnastyce sportowej w Radlinie siedem medali, w tym pięć złotych. To była przepustka do wielkiej kariery. Ale żeby ją zrobić, musiał przenieść się po maturze ze Śląska na Wybrzeże. Konkretnie – do Gdańska, do ośrodka olimpijskiego i na studia w tamtejszej Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu.
Jeszcze przez dwa lata reprezentował co prawda klub z Radlina, ale kiedy go zlikwidowano, przeniósł się całkowicie do Gdańska i do AZS AWFiS Gdańsk. Po skończeniu studiów (pracę magisterską napisał na temat obciążeń treningowych u młodocianych gimnastyków) rozpoczął pracę jako asystent w AWFiS. Od lat dzieli ją, z przerwami, z karierą sportowca.
W rodzinnych stronach bywa rzadko, ale obiecuje poprawę. Ślązaka zawsze ciągnie do rodziny, do wigilijnej makówki, moczki, smażonego karpia i kapusty z grochem. I specyficznego tamtejszego humoru.
Choć w tej ostatniej dziedzinie inni także mają osiągnięcia. – Kilka lat temu jechałem pociągiem na obóz do Rosji. Było gorące lato, ale nie można było otworzyć okien. Widniał na nich tylko napis: „Zamknięto na zimę” – opowiada Blanik jedną ze swoich ulubionych anegdot.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.