Pierwszy skok Blanik wykonał, gdy miał dziewięć lat. Pokazał ojcu, jak robi salto na tapczanie. Tata – górnik z kopalni „Marcel”, miłośnik boksu i półprofesjonalny futbolista – potrafił to docenić. Niedziela, 5 kwietnia 2009
Pierwszy sukces międzynarodowy – wicemistrzostwo Europy – odniósł w 1998 r. Rok później zdobył Puchar Świata, a dwa lata później był już brązowym medalistą olimpijskim. Był pierwszym polskim gimnastykiem, którego nazwiskiem nazwano element gimnastyczny. Zapisany przez Międzynarodową Federację Gimnastyczną pod numerem 332 „blanik” to dwa i pół salta w przód w pozycji łamanej, czyli na wyprostowanych nogach. To wysoka skala trudności. Taki skok Leszek Blanik wykonał jako pierwszy na świecie.
Po sukcesie w Sydney w 2000 r. i wicemistrzostwie świata w Debreczynie dwa lata później mówiono, że to niespodzianka, że sportowiec ma sporo szczęścia. Fachowcy wiedzieli jednak, że o przypadku nie ma mowy, a medale to wynik ciężkiej pracy, połączonej z prawdziwym talentem. I ostrzyli sobie zęby na „złoto” na kolejnych igrzyskach w Atenach.
Porażki uczą
Był wtedy najpewniej w swojej konkurencji najlepszy na świecie, ale o medal w 2004 r. nie powalczył, bo... w ogóle do Grecji nie pojechał. Niesprawiedliwy system kwalifikacji faworyzował wieloboistów, którym Leszek Blanik, uważany za mistrza ryzykownych skoków, nigdy nie był.
To, że się nie zakwalifikował, było dla tego sportowca z ambicjami przeżyciem niemal traumatycznym. Długo sport nie dawał mu żadnej radości. – Przeżycie było straszne, przez rok nie mogłem w ogóle trenować. Nie chciało mi się – mówi. Nie miał „sprężu”, nawet kolejne wygrane zawody nie dawały mu radości.
Były łzy i żal do całego świata, ale to już przeszłość. Dużo się wtedy nauczył, nabrał dystansu do wielu spraw. Zrozumiał, że poza skokami przez konia istnieje jeszcze inne życie. Także to, że warto więcej czasu spędzać z rodziną, z żoną Magdą (była psychologiem w policji, teraz pracuje w liceum) i synem Arturem.
Niczego już nie musiał
Kiedy pod koniec 2007 r. zdobył mistrzostwo świata, dało mu to też olimpijską kwalifikację. Gdyby nie wygrał, nie byłoby go w Pekinie, tak jak zabrakło go w Atenach. Możliwość udziału w igrzyskach potraktował jak prezent od losu, który czasem go doświadczał. To stawiało go w komfortowej sytuacji. – Niczego już nie muszę, czuję się spełniony i postaram się to wykorzystać – mówił tuż przed wyjazdem.
Jest sierpień 2008 r., igrzyska w Pekinie. Leszek Blanik obawia się tylko o eliminacje. Trudniejsze mogło być wejście do finału niż sam finał. Startuje w pierwszej grupie, co grozi tym, że sędziowie będą oszczędzać noty na dalszą część kwalifikacji. Wszystko jednak idzie dobrze.
– Na salę wychodziłem z wiarą, że zdobędę jakiś medal. Ale najpierw jeden z rywali skoczył bardzo dobrze, ustał i ładnie wylądował. Chwilę potem drugi też wykonał wszystko prawie jak należy. I trochę się zdenerwowałem. Myślałem, że jednak poziom będzie trochę niższy – wspominał. Nauczył się jednak już oswajać emocje, lęki, wie, co zrobić, żeby nie drżały nogi. Koncentruje się, niekiedy mówi coś do siebie, głęboko oddycha.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.