Małżonkowie bardzo chcą mieć dzieci, ale czasem okazuje się, że jest z tym problem. – Nie możecie ich mieć – słyszą od lekarzy. Stają wtedy przed dylematem: Jeśli nie w naturalny sposób, to jak? Wybrać adopcję czy in vitro, a może jest jeszcze jakaś inna droga? Niedziela, 10 maja 2009
Agnieszka i Michał Pietrusińscy odkryli wkrótce po ślubie, że nie mogą mieć dzieci. – Chcieliśmy podjąć leczenie. Kiedy jednak lekarz obejrzał wyniki badań, stwierdził wprost, że dzieci nie będziemy mieć nigdy. A jako jedyne wyjście zalecił zapłodnienie in vitro – mówi pani Agnieszka. Dla nich był to szok, bo nie uważali in vitro za metodę leczenia niepłodności.
– Prosiliśmy lekarza o pomoc. Wiedzieliśmy o schorzeniu, które miało jedno z nas. Jednak według niego, żadne interwencje lekarskie nie mogły nam pomóc. Nie zajął się problemem, nie zrobił nawet dobrego wywiadu medycznego, tylko od razu zalecił metodę in vitro – mówią Pietrusińscy. Tak, niestety, lekarze postępują zbyt często.
Gdy w Internecie natrafili na pracę pewnego lekarza na temat schorzenia, które mogło obniżać ich płodność, zgłosili się do niego. Po kilku miesiącach odbył się zabieg. Wszystko przebiegło pomyślnie, ale efektów nie było.
Kolejny lekarz też zaproponował im in vitro, a oni znów musieli tłumaczyć, że nie chcą. Gdy napomknęli, że pewnie zdecydują się na adopcję, lekarz zaczął im odradzać. Adoptowane dzieci miały być ludźmi gorszej kategorii, in vitro natomiast nie powinno przynieść żadnych skutków ubocznych.
Tymczasem lekarz miał pecha, bo oni sporo już na ten temat wiedzieli, np. o małej skuteczności metody, o małżeństwach, które zanim doczekały się dziecka z in vitro, już się rozwiodły (bo tak wyczerpujące są procedury tej metody), o skutkach ubocznych leków, które podaje się w celu wywołania wielokrotnej owulacji, co zagraża zdrowiu, a nawet życiu kobiety.
Byli załamani. Gdy jednak pani Agnieszka zrobiła test ciążowy, dostała – jak mówi – po raz kolejny, dowód na istnienie Boga w jej życiu. Dziś ich córka ma prawie pięć lat... A oni zdecydowanie zniechęcają do stosowania in vitro.
Gra w ruletkę
Paweł i Monika Pomorscy do decyzji o zastosowaniu sztucznego zapłodnienia dochodzili długo. I sporo czasu minęło, zanim im się udało. – To ruletka. Jak przy naturalnym zajściu w ciążę, ale okupiona znacznie większym stresem. Tu przecież działają prawa natury. Nigdy nie wiadomo, co się stanie – mówią.
Najgorzej jest, gdy długo albo wcale się nie udaje. Kolejne próby to silny stres. Córeczka urodziła się Pomorskim po dziesięciu próbach. – Tyle prób to koszmarnie dużo. Każdej przecież towarzyszy olbrzymie napięcie – podkreślają rodzice. – Po ostatniej z takich prób wyjechaliśmy na wakacje i powiedzieliśmy sobie, że już nigdy więcej na coś takiego się nie odważymy. Zaczęliśmy myśleć o adopcji. Wtedy okazało się, że wreszcie się udało.
Chcą mieć jeszcze dzieci, ale na in vitro już się nie zdecydują. Twierdzą, że to za duże obciążenie psychiczne. A poza tym spore wydatki, co dla wielu małżeństw stanowi barierę trudną do pokonania. – To metoda dla ludzi zamożnych. Każda próba kosztuje kilka tysięcy złotych. Wiele prób to naprawdę gigantyczne koszty – mówią. Mają znajomych, którzy nie mając żadnej pewności, czy się uda, brali kredyty. Często robi się tak w akcie desperacji. Kiedy się nie uda, nie ma wyjścia, trzeba się zapożyczyć.
Po przyjściu na świat ich córeczki Pomorscy zdecydowali się na adopcję drugiego dziecka. – Adopcja – twierdzą dziś – to dobra, a kto wie, czy nie najlepsza droga dla tych par, które nie mogą mieć dzieci. W porównaniu z metodą in vitro, którą można porównać do ruletki, adopcja jest przewidywalna. Choć, oczywiście, nie wiadomo do końca, jakie to będzie dziecko.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.