Rozpoczynamy cykl opowieści o Filipinach, najbardziej katolickim kraju Azji. Naszym przewodnikiem jest o. Mirosław Wojda, pijar pracujący na wyspie Cebu od 2002 roku. eSPe, 66/2004
Na Olango, na nadbrzeżu, na pasażerów czekają dziesiątki kolorowych trójkołowych motorów (mototaxi). Każdy z nich zabiera po sześć i więcej osób plus bagaż. Jazda tym środkiem lokomocji nie należy do wygodnych, ale zajmujemy miejsca w pojeździe. Po drodze mijamy ubogie bambusowe chatki otoczone smukłymi palmami kokosowymi. Żadnych upraw, wszędzie piasek. W końcu docieramy do celu – do Suba, małej wioseczki rybaków. Kilkadziesiąt domków postawionych bez żadnego planu – gdzie kto mógł i jak kto mógł. Centralne miejsce wioski to plaża, z ustawionymi kilkoma szopami, w których przyjmuje się licznie odwiedzający wyspę ornitologów i ludzi z ochrony środowiska.
Na czarnej tablicy słowa powitania. Poznaję kolejną wersję mojego imienia. Na prowizorycznych stołach ryż, małe rybki, kraby, małże i morskie ślimaki. Jednym słowem same przysmaki. Niestety, nie mam do nich zaufania, wybieram tylko ryż i zupę rybną. Po posiłku następuje wielki moment – losowanie rodzin, które nas przyjmą do siebie i z którymi będziemy dzielić ich codzienne życie. Widzę wielkie podniecenie na twarzach gości i gospodarzy. Wszyscy, z wyjątkiem mnie, biorą udział w losowaniu. Ja dostaję rodzinę z przydziału. Każdy z ciekawością zapoznaje się z nową rodziną i z warunkami, w jakich przyjdzie mu spędzić najbliższy tydzień. Nie wszyscy mają łóżka, w żadnym domu nie ma światła ani wody, nie ma ubikacji, wszyscy chodzą do morza, które przyjmuje wszystko, łącznie ze śmieciami z wioski.
Moja rodzina jest bardzo czujna – gdy tylko wyjdę z pokoju, od razu pojawia się ktoś, kto chce mi towarzyszyć. Nie wszyscy mogą, bo nie każdy się ze mną dogada, nie wszyscy znają angielski. Wychodzę z domu za potrzebą, szukając miejsca, gdzie mógłbym sobie ulżyć – syn gospodarzy z determinacją podąża za mną. W końcu nie wytrzymuję – zwiedziliśmy już całą wioskę – kiedy zaczynam się załatwiać, chłopak informuje mnie, że w domu jest ubikacja. Jedyna w całej wiosce, dlatego dostałem rodzinę z przydziału.
Powoli odkrywam, że przechowywana w ustawionych w łazience kanistrach woda ma jakiś dziwny skład, przeprowadzam eksplorację, żeby się dowiedzieć, skąd faktycznie pochodzi. Okazuje się, że na podwórku jest jednometrowa „studnia”, a w niej lekko odsolona, przefiltrowana woda morska. Nowicjusze chodzą ponad dwa kilometry, żeby się umyć. W tych wyprawach towarzyszy im cała dzieciarnia z wioski. Nie ma mowy, by się rozebrać do mycia. Myją się w ubraniu, jak zresztą wszyscy w wiosce. Jeden wysiłek – podwójna korzyść. Mieszkańcy osady żyją z morza. Codziennie około drugiej w nocy, gdy morze podpływa im pod same domy, wypływają na połów. Wracają około dziesiątej rano, oczekiwani przez kobiety i dzieci, z kilkoma małymi rybkami. Teraz przychodzi kolej na dzieci i kobiety. Właśnie odpłynęło morze, jest daleko, prawie dwa kilometry stąd. Odsłania się wielka przestrzeń, która w nocy jest morzem, a w dzień lądem. Nie wszystkie kraby, małże i ślimaki zdołały się ewakuować wraz z odpływającymi wodami. Niektóre zostały i starają się ukryć w piasku – na próżno. Kobiety i dzieci dobrze znają ich kryjówki i potrafią je z nich wygrzebać. Czasami spotyka się specjalnie usypane stosy kamieni, w których kraby znajdują schronienie, gdy morze odpływa, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób staną się łatwym łupem. To, co zostało złowione i schwytane, plus ryż, stanowi wyżywienie tych ludzi, którzy każdego dnia powtarzają te same czynności. Tym wszystkim dzielą się z nami w dniach, kiedy u nich gościmy. Trudno jest odmówić, jeszcze trudniej jeść. Wszystko ma smak wody morskiej.