Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki: „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? W drodze, 5/2007
Naprawdę nie zachęcam nikogo, by wszystko, co ma, rozdał naciągaczom. Proponuję tylko, by tę część naszego chrześcijańskiego życia, którą jest praktyczne miłosierdzie, przestać traktować kompulsywnie. I jeśli mamy czas – pogadać z proszącym na ulicy, ale przede wszystkim jeszcze w domu gruntownie przemyśleć swoje pomaganie. W każdym miesiącu określić swój miesięczny (nawet najskromniejszy) budżet „do rozdania” i zdecydować, w co te pieniądze włożymy. Ile pójdzie na potencjalne „zmarnowanie” dla pani spod sklepu i staruszka spod kościoła, a ile przeleję fundacjom. Sam w miarę skromnych możliwości, staram się wspierać projekty, w których widzę twarz biorącego. Choćby na odległość, jak w caritasowskim programie Skrzydła, w którym wybiera się jedną z dwóch opcji i opłaca konkretnemu dziecku (w wersji podstawowej) dodatkowe obiady, leki, ubrania, szkolne wyprawki albo (w wersji rozszerzonej) funduje także książki, dodatkowe korepetycje czy wyprawy do kina. Wiem, że moimi podopiecznymi są Karol i Ania z mojego rodzinnego Podlasia, nigdy ich nie widziałem, ale Caritas co semestr przesyła mi informację od szkolnego pedagoga o tym, co się z nimi dzieje, od Karola dostałem też ostatnio piękną kartkę na święta. Jeśli kiedyś zechcą mi podziękować, nie będę kokieteryjnie się czerwienił i krzyczał: „Nie trzeba!”. Ale gdy oni skończą mówić, ja też im podziękuję. Za to, że mimo iż mają trudne życie, wciąż trzymają właściwy kurs. Podczas gdy ja daję im pieniądze, oni dają mi coś znacznie cenniejszego – przykład. Właściwy punkt odniesienia do moich codziennych, błahych problemów – dowód, że można mieć siedem lat, raka, bezrobotnych rodziców i mieć nadzieję, i żyć.
Zanim zdecydowałem się regularnie wpłacać niewielką sumę na wsparcie pensji w „charytatywnym holdingu” siostry Chmielewskiej, dokładnie obejrzałem całe to miejsce, pogadałem z ludźmi. Też wiem, komu tu pomagam. Ostatnio wraz z moją meksykańską przyjaciółką ustaliliśmy, że obejmiemy opieką znane z imienia i nazwiska jedno meksykańskie dziecko. W tym kraju działa prężna fundacja, która zaczyna od rzeczy najprostszych – kupuje dzieciom szkolne mundurki. Koszt nie jest wielki, w przeliczeniu kilkadziesiąt złotych. Niby nic, ale bez mundurka do szkoły się tam człowiek nie dostanie. A więc jeśli nie ma pesos na mundurek, nie ma szans na wyrwanie się z biedy, na edukację, na nic. Później kupuje się książki, pomoce szkolne. I podobnie jak w Caritasie, na wszystko są faktury, których zestawienia raz, dwa razy w roku otrzymuje się pocztą.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.